Jak zięć stał się wyzwaniem dla całej rodziny: droga do ultimatum

polregion.pl 2 tygodni temu

Życie często zaskakuje nas ludźmi, których sam diabeł chyba zesłał dla żartu. Jedni mijają się z nami przelotnie, a inni – jak w naszym przypadku – zostają nazwani „zięciem”. Nigdy bym nie pomyślała, iż po latach troski, wychowania i poświęcenia dla przyszłości córki, właśnie jej wybór – w postaci „dowcipnego” Krzysia – stanie się dla naszej rodziny prawdziwym ciosem.

Na pierwszy rzut oka – zwykły facet, trochę krnąbrne spojrzenie, niezdarne uśmiechy i swobodny sposób bycia. Ale gdy tylko otworzył usta, od razu stawało się jasne: ma poczucie humoru, ale absolutnie brak mu klasy. Już w czasie pierwszego spotkania zasypał nas tanimi żartami o teściowych i zięciach, wplatając opowieści o swojej „służbie” w „armii kanapowej”. Było mi wstyd, jakby ktoś wnosił do naszego domu humor z najgorszej knajpy.

Ja i mąż byliśmy w szoku. Dziewczyna wychowana na Sienkiewiczu i Andersenie, na subtelnej angielskiej satyrze, zakochała się w tym… przepraszam, klaunie. Pewnie choćby nie wie, kto to Sztaudynger, ale bez opamiętania powtarza głupie memy z internetu. Próbowaliśmy ją odwieść, błagaliśmy, przekonywaliśmy – bezskutecznie. „Miłość” – powiedziała i koniec. A potem – ślub. Skromny, ale z obowiązkową przemową pana młodego, podczas której nie omieszkał rzucić „żartów” o pierwszej małżeńskiej nocy. Ledwo powstrzymałam się, by nie wyjść.

Od tamtej pory każda rodzinna uroczystość to jak pole bitwy. Gdy tylko się spotkamy, Krzyś musi urządzić swoje „kabaretowe przedstawienie”. A córka, jak zaczarowana, śmieje się z nim i nazywa to „zdrowym humorem”. Reszta rodziny czerwieni się, spuszcza wzrok, niektórzy przychodzą coraz rzadziej. A my cierpimy. Bo jeżeli nie zaprosimy zięcia – nie przyjdzie córka. A ona wciąż jest dla nas ważna, mimo wszystko.

Na urodzinach mojej młodszej siostry Krzyś znów się wyróżnił. Gdy gospodyni wniosła makaron z krewetkami, rzucił: „Na zgryz?”. Ktoś nerwowo się zaśmiał, ale widziałam, jak siostra zbladła. Później przyznała, iż miała ochotę oblać go sosem, ale się powstrzymała. Ta historia skończyła się szczęśliwie – po jej lodowatym spojrzeniu Krzyś zamilkł na resztę wieczoru.

Ale kolejna sytuacja postawiła wszystko na swoim miejscu.

Mieliśmy z mężem rocznicę – 35 lat. Poważna data. Zebrała się prawie cała rodzina, atmosfera była ciepła, spokojna, pełna wspomnień. Opowiadaliśmy, jak to wszystko się zaczęło, jak wychowywaliśmy córkę. A potem Krzyś… zniknął. Zastanawialiśmy się, gdzie poszedł. Po kilku minutach wpadł do salonu z… ogórkiem i dwoma pomidorami, układając z nich wyjątkowo wulgarną „kompozycję”. Dumny, trzymał ją przed sobą jak eksponat w muzeum złego smaku i pytał: „No jak, podobne?”.

Zamarłam. Ktoś prychnął. Ktoś odwrócił głowę ze zgrozą. Moja teściowa upuściła widelec. Mąż spłonął rumieńcem. A córka… klaskała i chichotała jak dziecko na pokazie magika.

To była jak policzek. Poczułam wstyd i gniew, iż ledwo powstrzymałam łzy. Zamiast rodzinnego świętowania dostaliśmy publiczne upokorzenie. Przy tym stole coś niesłychanie ważnego runęło. Resztę wieczoru spędziliśmy w ciszy, niektórzy wyszli przed deserem.

Gdy emocje nieco opadły, usiedliśmy z mężem i podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję. Poprosiliśmy córkę na rozmowę. Bez krzyku, bez oskarżeń. Po prostu powiedzieliśmy: albo ona wymusi od swojego męża szacunek dla naszej rodziny, albo ograniczymy kontakty do minimum. Dość. Wychowaliśmy ją z miłością, wiele poświęciliśmy dla jej przyszłości, a teraz jesteśmy upokarzani, bo zięciowi zachciało się „pożartować”.

Była obrażona. Stwierdziła, iż tkwimy w przeszłości, iż „wszyscy teraz tak żartują”. Że to nasz wybór, by widzieć w tym chamstwo. Nie dyskutowaliśmy. Ale podkreśliliśmy: drzwi są otwarte – ale tylko dla tych, którzy przychodzą z szacunkiem.

Minęło trochę czasu. Praktycznie nie rozmawiamy z córką. Krzyś, na szczęście, nie pokazuje się już na rodzinnych spotkaniach. Nie wiem, czy kiedykolwiek zrozumie, co straciła. Być może. Ale jedno wiem na pewno: lepiej być pruderyjną, niż pozwalać deptać swoją godność dla złudnego wrażenia rodzinnej harmonii.

I choć nasz dom nie wypełnia się już głośnym śmiechem, zawsze będzie w nim miejsce dla szacunku, taktu i prawdziwej rodziny.

Idź do oryginalnego materiału