Znowu ta głupia muzyka! wrzasnęła Halina Nowak, waląc pięścią w kaloryfer. Pierwsza w nocy, a oni tam koncert rockowy urządzili!
Mamo, uspokój się westchnęła córka Beata, nie odrywając wzroku od telefonu. Jutro z nimi pogadasz.
Jak długo mam gadać? Miesiąc już znoszę tych… tych… zamachała rękami, szukając słów. Narkomanów jakichś!
Mamo, nie krzycz tak. Zbudzisz Zosię.
Niech się budzi! Niech wie, w jakim domu żyje! Halina podeszła do okna i szeroko je otworzyła. Hej, tam na górze! Dość tego ryku!
Z okna na trzecim piętrze wychyliła się rozczochrana głowa młodego chłopaka.
Starucho, sama nie wrzeszcz! Ludzie śpią!
Jaką ja ci staruchą, bałwanie! zawyła Halina. Zaraz wezwę dzielnicowego!
Wzywaj! warknął chłopak i zatrzasnął okno.
Muzyka stała się tylko głośniejsza.
Halina usiadła na kanapie, chwytając się za serce. Dłonie drżały, oddech się urywał. Beata w końcu odłożyła telefon i spojrzała na matkę.
Mamo, jak się czujesz? Wziąć tabletki?
Daj korwalol wyszeptała Halina.
Beata podała lek i szklankę wody. Matka połknęła krople i opadła na poduszki.
Nie wytrzymam już, Beato. Zupełnie nie wytrzymam. Wcześniej przyzwoici ludzie tu mieszkali. Cisza, porządek. A teraz…
Machnęła ręką w stronę sufitu, skąd dobiegał łomot bębnów.
Kiedy się wprowadzili? spytała Beata.
Miesiąc temu. Młoda para. Wydawali się normalni, kulturalni. Witali się na klatce, uśmiechali. A okazali się…
Halina nie dokończyła. Na górze coś z hukiem upadło, potem rozległy się wrzaski i śmiechy.
Na pewno ćpuny burknęła. Normalni o tej porze śpią.
Beata przeciągnęła się i ziewnęła.
Mamo, jadę do domu. Już późno.
Nie zostawiaj mnie samej z tymi… wariatami!
Mamo, co ja mogę zrobić? Jutro praca, Zosia do szkoły. Sama se z sąsiadami radź.
Beata spakowała rzeczy i wyszła. Halina została sama w mieszkaniu, gdzie każdy dźwięk z góry odbijał się bólem w sercu.
Wyjęła z szuflady notes i znalazła numer dzielnicowego. Nie odbierali. Spróbowała dodzwonić się na komisariat.
Słucham odezwał się zmęczony głos.
Dzień dobry, tu Halina Nowak z ulicy Lipowej. Sąsiedzi włączają głośną muzykę, spać nie dają.
Która godzina?
Pierwsza w nocy!
Rozumiem. Zapiszę skargę. Patrol przyjedzie, jak będzie wolny.
Kiedy to będzie?
Nie umiem powiedzieć. Wezwań dużo.
Halina odłożyła słuchawkę i zaciśniętymi pięściami. Patrol przyjedzie, jak będzie wolny. A kiedy się zwolni? Rano? Jutro? Za tydzień?
Podeszła do okna, patrząc na ulicę. Pusto, cicho, tylko latarnie świecą. A w jej kamienicy dzieje się piekło. Muzyka grzmi, ludzie tupią, krzyczą. Nikogo to nie obchodzi.
Halina wspomniała dawne lata. Trzydzieści lat w tym mieszkaniu. Widziała zmieniających się sąsiadów, rodzące i dorastające dzieci. Wszyscy się znali, szanowali. Po dziesiątej panowała idealna cisza.
Niech wiedzą, iż każdą następną noc karnawału dźwięków przecinałaby wprawnym ruchem młotka w dłoni, tym samym, który teraz spoczywał na półce w przedpokoju, czekając cierpliwy jak stare drzewo wśród płaczących wierzb by wyszeptać kolejną opowieść ciszy w rytm uderzeń o zimny metal. Następnego ranka Lena przyniosła koniczynę w doniczce, stawiając ją obok młotka jak dziwaczny herb nowego rozejmu, a w powietrzu unosiła się obietnica, iż jego ciężar pozostanie tylko symboliczną strażniczką spokoju ani teraz, ani nigdy więcej nie będzie trzeba go podnosić.