Karmiłeś mnie obietnicami, a on – kolacją”: jak stracić wszystko

newsempire24.com 19 godzin temu

18 czerwca

Siedziałem na kuchni jak kot na gorącym blacie. Dłońmi nerwowo przesuwałem cukiernicę, poprawiałem sztućce – szukałem oparcia w tym mieszkaniu, które dawno przestało być domem. W głowie kotłowały się myśli. Trzeba to wreszcie powiedzieć. Koniec. Już dłużej tak nie mogę.

Kinga na pewno zacznie płakać. Będzie błagać, żeby zostać. Powie, iż jest zmęczona, iż się stara. Zapewni, iż jeszcze wszystko da się naprawić. Ale ja wiem swoje. To już koniec. Jesteśmy jak dwa meble – złączone kredytem i lodówką. Bez miłości, bez szacunku, choćby bez tej dawnej irytacji. Po prostu pusto.

Usłyszałem, jak klucz obraca się w zamku. Wciągnąłem powietrze, jak przed skokiem do zimnej wody.

Kinga weszła do mieszkania, oparła się o szafkę. Pierwsze, co zrobiła – zdjęła te swoje nowe buty. Ten cholerny dzień w galerii handlowej, gdzie pracowała jako ekspedientka, zamieniał ją w maszynę: podaj, przynieś, przymierz, pomóż. Wiosna budziła w ludziach chęć zmian – jedni szukali miłości, inni nowej sukienki.

“Cześć. Zmęczona?” – zapytałem ostrożnie.

“Jak pies” – odparła, choćby na mnie nie patrząc.

“Rozumiem. Kolacja wkrótce?”

Skinęła głową i poszła do kuchni. Po dwudziestu minutach gar bulgotał, patelnia skwierczała, a zapachy, w których wciąż próbowałem znaleźć sens życia, wypełniły całe mieszkanie.

Stałem w drzwiach, zbierałem się na odwagę. Głęboki wdech.

“Kinga… musimy porozmawiać.”

Żona odwróciła się do mnie, nie przestając obierać ziemniaków. Bez zdziwienia, bez niepokoju.

“Rozstajemy się” – wypaliłem. “Nie mogę tak dalej. Jesteśmy obcy. Zabiłaś we mnie artystę. Ja mam marzenia, a ty tylko rachunki. Wymagasz pieniędzy, nie dajesz mi rozwijać skrzydeł. Nie chcę tak żyć.”

To był improwizowany monolog, ale brzmiał, moim zdaniem, całkiem artystycznie. Jak na casting.

Kinga dalej mechanicznie skrobała ziemniaki, aż nagle cisnęła je do zlewu, zdjęła fartuch, zgasiła gaz i odwróciła się.

“No dobra!” – powiedziała spokojnie. “Niech będzie. W pień ten dom.”

Zdrętwiałem. Tego się nie spodziewałem. Gdzie łzy? Gdzie histeria?

Zanim się połapałem, Kinga nalała sobie kawę, wyjęła ser i ciastka, usiadła przy stole.

“Kinia… jesteś w szoku. Rozumiem. Ale przecież też to czułaś, prawda? Gotujesz bez duszy…”

“Taak. Bez duszy” – powtórzyła, popijając kawę.

Rozmowa się sypała. Gubiłem wątki.

“Musimy zdecydować, co z mieszkaniem” – zacząłem niezręcznie. “I z resztą…”

“Myślałam, iż tak się dusisz w tym domu, iż uciekniesz bez oglądania się za siebie. A tu proszę – kredyt cię martwi” – zaśmiała się szyderczo. “Dobrze. Zostaw mi mieszkanie. Ale oddaj połowę wpłaconego. Przeniosę się do ojca. Stary już, dawno prosi.”

“Jesteś taka wyrachowana” – westchnąłem. Marzyłem o karierze aktorskiej, chodziłem na castingi, pracując jako ochroniarz. Wszystko, co zarabiałem, oddawałem jej, nie zaglądając w szczegóły. A tu nagle – pieniądze, procenty, papiery.

Chciałem wolności. A dostałem rachunki.

“Kinga, zatrzymaj wszystko. Oddasz, kiedy będziesz mogła. Nie jestem potworem” – dodałem z patosem, jakbym ofiarował jej nie mieszkanie, a pałacyk.

“Dzięki. Swoją drogą, masz już kogoś?” – zapytała z wyraźną obojętnością.

“To nieistotne” – mruknąłem znacząco. Niech myśli, iż jestem w cenie.

Wyszedłem z lekkim poczuciem wygranej. Wolność. Artystyczne życie bez patelni i pretensji.

Minęło pół roku.

Stałem przed znanymi drzwiami i wahałem się. Wszystko się zmieniło. Życie u matki okazało się koszmarem. Wciąż wypominała mi rozwód, dręczyła o nieudaną karierę, wyrzucała pod byle pretekstem, urządzała sceny, gdy przyprowadzałem kobietę. choćby jedna kelnerka uciekła, nie wytrzymując jej jazgotu.

Matka była gorsza od Kingi. O niebo gorsza.

Wisienką na torcie było żądanie, żebym się wyprowadził. Pewnie miała kogoś nowego. Pokłóciliśmy się. Nazwała mnie nieudacznikiem i kazała znaleźć pracę, zamiast bujać w obłokach.

Wtedy zadzwoniła Kinga. Chciała zamknąć sprawę mieszkania i wreszcie podpisać rozwód. I oto tu jestem.

Przygotowałem się: w myślach ćwiczyłem pełen żalu wzrok, słowa skruchy, powściągliwą łzę.

Nacisnąłem dzwonek.

“Cześć. Wchodź” – otworzyła Kinga. Wyglądała… przepięknie. A może po prostu stęskniłem się.

Wszedłem do kuchni jak u siebie. I zamarłem.

Przy kuchence stał półnagi facet w dresach i smażył karkówkę. Na patelni syczało, na stole leżał plik banknotów.

“Ty kto?” – zapytałem ochrypłym głosem.

“Kacper” – odparł, choćby się nie odwracając.

“Kin… możemy porozmawiać?” – wybełkotałem.

W pokoju zagryzłem:

“Kto to? Co on tu robi?”

“Kolację gotuje. Widzisz” – odparła spokojnie.

“A ja?”

“A ty wyszedłeś.”

Cisza. Ciężka jak wyrok.

“A jeśli… wrócę?”

“Gdzie? Miejsce zajęte. Kacprowi nie przeszkadza moja ‘przyziemność’. Dla niego liczy się rodzina, dzieci, domek za miastem. Pobierzemy się, gdy tylko otrzymam papier o rozwodzie.”

“A ty?”

“Ja też.”

“A ja?!” – zawyłem. “Czym on jest lepszy?”

“Tym, iż ty karmiłeś mnie obietnicami. A on – obiadem.”

*Nigdy nie docenia się tego, co się ma, dopóki nie zobaczy się, jak ktoś inny to dostaje.*

Idź do oryginalnego materiału