Dzisiaj znów musiałam powiedzieć to, co drżało mi na ustach od tygodni. Patrzyłam na Tolka stojącego w progu, pośpiesznie zapinającego płaszcz przed poranną pracą.
– Tolek, nie przychodź już do mnie. Rozumiesz? – powiedziałam spokojnie, choć serce waliło jak młot.
– Co? Dziś nie mam przychodzić? – Zmarszczył brwi, niezrozumiały.
– Nie, w ogóle. Nigdy.
– Hm… Co się stało, Danusiu? Dobra, zadzwonię później. – Rzucił szybkiego buziaka i wybiegł, a ja zamknęłam za nim drzwi z ulgą.
Te sława kosztowały mnie wiele. Tolek był już jak rodzina. Ale tej nocy pożegnałam go inaczej – namiętnie, gorąco, tak, by zapamiętał. On tylko się uśmiechał, zaskoczony.
– Danusia! Jaka dziś jesteś cudna. Jak bogini! Zostań taką na zawsze! Kocham cię, kotku!
Kiedyś przyjaźniliśmy się w czwórkę – ja, mój mąż Romek, Tolek i jego żona Wiola (zdrobniale nazywał ją Wiśką). Młodość mieliśmy szaloną, pełną śmiechu i drobnych zdrad. Przyznam – Tolek zawsze mi się podobał. Kupując sukienkę, buty czy torebkę, myślałam: *a spodobałoby mu się?* Wiola była moją bratnią duszą. Ile razem przeszłyśmy!
Wiedziałam, iż Tolek do mnie wzdycha, ale trzymaliśmy dystans. Na spotkaniach przytulał mnie jednak czule, szepcząc:
– Danuś, tak za tobą tęskniłem!
Uważam, iż w przyjaźniach między parami zawsze coś iskrzy. Mężczyzna patrzy na żonę przyjaciela, kobieta na jego męża. I tak się kręcą, dopóki nie wybuchnie. Chyba iż ktoś jest święty. Mój Romek lubił zerkać na Wiśkę, a ja klepałam go po ramieniu z udawanym śmiechem.
– Romasz, nie żartuj! Przecież jesteśmy przyjaciółmi!
A on, śmiejąc się, dodawał:
– Grzeszy ten, kto jeszcze chodzi…
W Wiśce byłam pewna – nigdy by nie przekroczyła granicy. Ale Romek? Ten zbierał maliny w cudzych ogrodach. Po dwudziestu latach rozwiedliśmy się, gdy jakaś „malina” oznajmiła, iż nosi jego dziecko. Nasze dorosłe już dzieci dawno opuściły dom. Spakowałam Romkowi walizkę, życząc szczęścia w nowym związku.
*No i przyszło – samotność.*
Wiola z Tolkiem często wpadały, współczując. Choć wcale nie cierpiałam. Tylko święta stały się puste. Wtedy czułam to najdotkliwiej – brak kłótni, śmiechu, czyjejś obecności.
Trzy lata później Wiola odeszła po długiej chorobie. Przed śmiercią powiedziała mi:
– Danusiu, zaopiekuj się Tolkiem. Nie chcę, by wpadł w ręce innej. Zawsze cię lubił.
Tolek odprawił żałobę, postawił nagrobek z granitu, sadził kwiaty na grobie. A potem zaczął przychodzić do mnie. Pomagałam mu przez smutek, otulałam troską. Mieliśmy wspomnienia, którymi się dzieliliśmy.
Ale z czasem zaczęło mnie to męczyć. Drażnił mnie jego sposób mówienia, maniery, choćby to, jak jadł. Był nudny, drobiazgowy, grymaśny. Myślałam: *Jak to Wiola go znosiła?* Może kochała go naprawdę?
Coraz częściej myślałam: *nie moje to*. Łóżko zimne, humor znikąd. A kiedy zaczęłam go wyprowadzać z równowagi bez powodu, postanowiłam zakończyć to raz na zawsze. Jedna ostatnia, szalona noc – niech zapamięta! – i koniec.
Tolek nie pojmował. Kochał mnie bezgranicznie, całował dłonie, ustępował. Mówił:
– Danuś, nie gniewaj się. Wszystko naprawię. Nie odejdziesz ode mnie, prawda? Kto cię tak pokocha jak ja?
I miał rację. Po jego słowach topniałam jak wosk.
Dziś zadzwonił w przerwie obiadowej:
– Danusia! Co się stało? Wszystko w porządku?
– Tak… Przyjdź wcześniej. Strasznie za tobą tęsknię – wydukałam, czując wyrzuty sumienia.
Bo cóż miałam zrobić? To jak walizka bez ucha – wyrzucić szkoda, nosić niewygodnie. Nasze drogi splotły się nierozerwalnie. I jak tu porzucić wdowca, którego mi powierzono? Zginie sam, biedak…