Kiedy weszliśmy do mieszkania z przyjacielem, zapach był tak intensywny, iż prawie zapomniałam, po co przyszłam.

newsempire24.com 9 godzin temu

Kiedy wraz z Krzysztofem weszliśmy do mieszkania Kingi, od razu otoczył mnie taki zapach, iż prawie zapomniałam, po co przyszliśmy. Czułam świeżo upieczone mięso, ciepłe ciasto i przyprawy, które zdawały się tańczyć w powietrzu. Zatrzymałam się w progu, zamknęłam oczy i wciągnęłam głęboko powietrze — to był zapach domowego ciepła, święta i odrobiny magii. A gdy spojrzałam na stół, oniemiałam. Stały tam dania, które mogłyby ozdobić każdą wystawę sztuki kulinarnej. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, od czego zacząć: od podziwu czy od sięgnięcia po talerz.

Kinga, moja dawna przyjaciółka, zawsze była mistrzynią w kuchni, ale tym razem przebiła samą siebie. Wpadliśmy do niej na kolację — zaprosiła nas „tak po prostu”, bez okazji, żeby pogadać i spędzić razem wieczór. Spodziewałam się czegoś prostego: sałatka, może pieczony kurczak, herbata z ciastkami. Ale to, co zobaczyłam, było prawdziwym spektaklem smaków. Stół uginał się od pyszności: rumiana schabowa z chrupiącą skórką, ziemniaki pieczone z rozmarynem, warzywa ułożone jak obraz, a także placek z jabłkami i cynamonem, od którego unosił się słodki aromat. Do tego trzy sosy w maleńkich sosjerkach — każdy, jak się później okazało, perfekcyjny.

„Kinga, czy ty się przypadkiem nie zbierasz otworzyć restauracji?” — wyrwało mi się, nie mogąc oderwać wzroku od tej uczty. Kinga tylko się zaśmiała i machnęła ręką: „Oj, Beata, po prostu chciałam was rozpieszczać. Siadajcie, zaraz spróbujemy!” Krzysztof, mój mąż, który zwykle mało mówi, już sięgał po widelec, ale go powstrzymałam: „Poczekaj, najpierw zrobię zdjęcie, takie cudo trzeba wrzucić na Instagrama!” Kinga przewróciła oczami, ale widać było, iż jest zadowolona. Z baskiej gotuje z sercem, a potem udaje, iż to nic wielkiego.

Zasiedliśmy do stołu i zaczęła się prawdziwa uczta. Pierwszy kęs mięsa rozpływał się w ustach, z nutą czosnku i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam rozpoznać. „Kinga, co to za czary?” — zapytałam, a ona tylko uśmiechnęła się i odparła: „Tajny składnik — miłość!” Oczywiście się zaśmialiśmy, ale szczerze wierzę, iż coś w tym było. choćby zwykła sałatka z pomidorów i ogórków u niej smakowała wyjątkowo. Krzysztof, który zwykle je w milczeniu, nagle oznajmił: „Kinga, jeżeli tak gotujesz codziennie, to się do ciebie wprowadzam”. Wybuchnęliśmy śmiechem, choć zauważyłam, iż już zerka na kolejną porcję.

Podczas kolacji Kinga opowiadała, jak przygotowywała każdą potrawę. Okazało się, iż spędziła cały dzień w kuchni, a niektóre przepisy dostała od babci. „Ten placek — powiedziała — babcia piekła na wszystkie uroczystości. Ja tylko dodałam odrobinę wanilii i więcej cynamonu”. Słuchałam i myślałam: skąd ona ma tyle cierpliwości? Ja w kuchni wytrzymuję najwyżej godzinę. Moje koronne danie to spaghetti z serem, a i to tylko jeżeli ser jest starty. A tu — cała symfonia smaków, przygotowana z taką czułością, iż aż chciało się przytulić gospodynię.

Najbardziej zachwycająca była jednak atmosfera, którą Kinga stworzyła. Nie tylko jedzenie, ale całe jej mieszkanie promieniowało ciepłem. Na stole stał mały wazonik z kwiatami, świece rzucały miękkie światło, a z głośników cicho płynął jazz. Zdałam sobie sprawę, iż dawno nie czułam się tak odprężona. choćby Krzysztof, który zwykle po kolacji wpatruje się w telefon, siedział uśmiechnięty i opowiadał zabawne historie z młodości. Kinga zamieniła zwykły wieczór w małe święto.

Gdzieś pomiędzy drugim kawałkiem placka a filiżanką herbaty zapytałam: „Kinga, jak ty to wszystko ogarniasz? Praca, dom, a jeszcze takie kolacje przygotowujesz?” Zamyśliła się i odparła: „Wiesz, Beata, gotowanie jest dla mnie jak medytacja. Włączam muzykę, kroję warzywa, mieszam ciasto — i wszystkie troski znikają. A kiedy widzę, jak wy to jecie, wiem, iż było warto”. Spojrzałam na nią i pomyślałam: gdybym miała chociaż odrobinę jej talentu i wytrwałości, może i ja umiałabym upiec coś więcej niż paczkowane pierogi.

Gdy wychodziliśmy, Kinga wręczyła nam pudełko z resztkami placka i mięsa. „Weźcie — powiedziała — zjedzcie sobie w domu!” Próbowałam odmówić, ale nalegała: „Beata, nie dyskutuj, gotowałam specjalnie dla was”. Wyszliśmy na ulicę, i nagle uświadomiłam sobie, iż ten wieczór nie był tylko o jedzeniu. Był o przyjaźni, o bliskości, o tym, jak ważne jest czasem zatrzymać się i cieszyć chwilą. Kinga przypomniała mi, iż w życiu liczą się nie tylko wielkie rzeczy, ale też te małe, wspólne radości.

Teraz zastanawiam się, kiedy ją odwdzięczyć. Tylko co ja jej podam? Moje spaghetti nie dorówna jej kulinarnym arcydziełom. Może zamówię sushi i udam, iż to moje dzieło? Żartuję. Chyba poproszę o kilka przepisów i spróbuję zaskoczyć. A jeżeli wyjdzie kiepsko, po prostu powiem: „Kinga, ty jesteś królową kuchni, a ja dopiero się uczę”. I wiem, iż się tylko roześmieje i odpowie, iż liczy się towarzystwo. Bo taka już jest.

Idź do oryginalnego materiału