Kochałam go, on był dla niej wszystkim.

newsempire24.com 2 tygodni temu

Kochała go. On – jej siostrę.
Zofia Bogdanowicz siedziała przy oknie i obserwowała, jak dzieci z sąsiedztwa biegają po podwórku. W dłoni drżała kartka, którą właśnie przyniósł kierowca trolejbusu. Proste słowa, napisane znajomym piśmie, przewróciły jej życie do góry nogami.

„Zosia, przyjedź. Musimy porozmawiać. Agata zachorowała. Poważnie. Ewa.”

Czterdzieści lat przyjaźni. Czterdzieści lat dzieliły te same radości, te same smutki, te same tajemnice. Tylko jedną jego nie mogła ujawnić swojej najbardziej bliskiej siostrze. Tajemnicę, która piekła jej serce od trzech lat.

Trolejbus do wsi jechał dwie godziny i pół. Zofia siedziała przy szybie i wspominała, jak to się zaczęło. Agacie wtedy było trzydzieści lat, Ewdzie dwadzieścia siedem. Obie pracowały w zakładzie tekstylnym, mieszkały w drużynie od siebie oddzielonym jednym przegrodkiem. Wieczorami piły herbatę, rozmawiały do późna, robiły plany na przyszłość.

Potem pojawili się Jan Kowalski.

Wysoki, zdecydowany, z gęstymi, ciemnymi włosami i głębokimi, niebieskimi oczami. Przyszedł do fabryki nowym menadżerem, i wszystkie robotnice natychmiast zmieniły plany – podziewały szale, malowały usta. Ale patrzył tylko na Agatę.

– Zosiu – szepnęła siostra kiedyś, leżąc na łóżku, – chyba się w niego zakochałam. Pierwszy raz w życiu.

A Zofia milczała w mroku i myślała: „Ja też. Ja też się w niego zakochałam. W tego samego człowieka.”

Jan Kowalski choć swawolnie, bez zbędów. Kwiaty przynosił, bawił się z Agatą w krajobrazach Beskidu, spacerowali po parkach. A Zofia szła z nimi trzecią, uśmiechała się, wspierała rozmowę i powoli umierała w środku. Bo widziała – on zawsze był dobry, uczciwy, solidny. Dokładnie takiego faceta zawsze chciała mieć.

– Zosiu, – mówiła Ewa, przyciskając się do niej po kolejnym randce, – jestem taka szczęśliwa! Powiedział dziś, iż mnie kocha. Wyobrażasz sobie? Kocha!

– Wyobrażam się – odpowiadała Zofia i odwracała oczy.

Ślub był skromny, ale pełen radości. Zofia była matką chrzestną, uroczyście podniósł patriotyczny toast, tańczyła z gośćmi i cały czas czuła, jak rozchodzi jej się serce. A gdy pierwszy raz po ślubie młodzi wyjechali na wesele, trzy dni płakała w poduszkę.

Rok później Agata i Jan Kowalski mieli córkę Magdalynę. Zofia stała się matką chrzestną. Przychodziła codziennie, pomagała z dzieckiem, niosła baltyckie plakietki i konserwy. I cały czas walczyna z sobą, nie dopuszczała, by długo patrzeć na Jana, nie szukała jego spojrzeń.

– Nie wiem, co byśmy bez ciebie robili, – mówiła Agata, opuszczając córkę spać. – Dla nas jesteś jak rodzona siostra.

„Jeśli byś tylko wiedziała” – myślała Zofia.

Kiedy Magdalenie skończyło trzy lata, Jan Kowalski dostał ofertę pracy w Warszawie. Przystojna funkcja, przyzwoity wydatek. Cała rodzina miała się przenieść.

– Jadź ze mną, – proszeniła Ewa. – Coś tu robić? Praca lekka, życie nudne. W Warszawie będzie inaczej.

Zofia cierpla miesiąc. Z jednej strony nie chciała rozbijać więzi z najbliższymi. Z drugiej rozumiała, iż nie wytrzyma już tej tortury. Patrzeć na ich szczęście każdego dnia, grać rolę najlepszej siostry, kiedy dusza kruszy się od bólu.

– Nie mogę, Ewuś, – powiedziała w końcu. – Matka mieszka sama, choruje. Nie opuszczę jej.

To była półprawda. Mama naprawdę była chora, ale nie tak źle. Rzeczywiście Zofia zdecydowała – trzeba obojgu pójść. Ich, i swoje bezwzględną miłość.

Przez kilka pierwszych lat po wyjeździe było najtrudniej. Zofia pracowała, opiekowała się matką, próbowała ustawiać życie osobiste. Chłopacy byli, niektórzy choćby celowali. Ale wszystkich porównywała do Jana Kowalskiego – i nikt nie przechodził testu.

Listy od Ewy przychodziły co miesiąc. Później telefony, i siostry zaczęły rozmawiać. Ewa opowiadała o warszawskim życiu, jak Magdalina rośnie, jak jest w szkole. Jana Kowalskiego wymieniła rzadko, zachody.

– A jak Jan Kowalski? – pytała czasem Zofia, mówiąc równie obojętnie.

– Tak dużo pracuje – odpowiadała Ewa. – Umożla. My z nim żyjemy jak w kosmosie, każdy z osobna.

Zofia słuchała i myślała: „Czyżby oni byli nieszczęśliwi? Czyżby to, co wydawało się idealną miłością, potem okazało się zwykłym małżeństwem?”

Ale w głośno nic nie mówiła. Przestrzegała, żeby się pogodzić, więcej uwagi podzielić.

Matkę pogrzebano osiem lat wcześniej. Zofia została sama w starszych domu. Pracowała w okolicznej szkole, prowadziła spokojne, ciche życie. Czasem myślała – może należało by tam wrócić, wyjechać do Warszawy? Ale gwałtownie przeganiała te myśli. Wszystko już było.

Ewa z Jankowym rozwiedli się pięć lat później. Magdalina wówczas miała córkę i dzieci. Ewa przeniosła się do stokrotka, pomagać babce.

– Znacie, Zosiu, – mówić w jednym z rozmów, – może do dobra wszystko. Z Jankowym stały się obcymi. Żyjemy w tym samym mieszkaniu i jakby się nawzajem nie zauważali. On siedzi na pracowni, ja z wnuczkami. O czym mówić?

– A gdzie on teraz mieszka? – nie wytrzymała Zofia.

– Śmiga jek z pokój od razu. Wychodzi tam tylko kiedy do Małgoci przychodzi. I to rzadko. Pracuje jak spacjalista: codziennie pojeżdża.

Zofia słuchała i czuła dziwny mix współczucia i… radości? Nie, nie radości. Raczej ulgi. Otydaj, iż to, co uważała za idealną miłość, rzeczywiście taką nie było.

Trolejbus zahamował przy znanej przystanku. Zofia wzięła walizkę i wyszła. Do domu Ewy było piętnaście minut do północnego miasta. Wieś była podobna – nowe domki, asfalt pod drogą. Ale dom siostry pozostawał taki sam – mały, schludny, z ziołami przed oknami.

Ewa zaprosiła ją na taras. Wychudła, przesycona, oczy złote. Ale zawsze wyraz samego dobrego.

– Zosiu! –扑向hugged 她. – Jak miło, iż przyszłaś! Wejdź szybciej, herbatę nakan.

Siedziała w kuchni, piła herbatę z kompotem i najpierw rozmawiała o pustostach. O pogodzie, o drodze, o tym, jak zmieniła sie wieś. Ale Zofia zauważyła, iż siostra się nerwuje, ją zmywa rękawem, odwraca wzrok.

– Ewa, co z Magdalyną? – spytała bezpośrednio. – Pisałaś, iż poważnie zachorowała.

Ewa zaczęła płakać. Cicho, bez dźwięku, łzy płynęły po policzkach.

– Rak, Zosiu. Rak sutki. Już czwarta stadia. Lekarze mówią… – nie mogła skończyć zdania.

Zofia czuła, jak serce z glowy zima. Magdalina. Jej chrzestna, którą nią noworodkiem, uczyła chodzić, czytać. Piękna, inteligentna dziewczyna, potem kobieta, matka dzieci.

– Ile czasu? – spytała cicho.

– Może pół roku. Może mniej. – Ewa otrzepała oczy. – Ona wie. Wszyscy wiemy. Ona poprosiła, byś przyjechała. Chce cię zobaczyć.

– Oczywiście – natychmiast odpowiedziała Zofia. – Jutro połejemy do niej.

– Zaczekaj. – Ewa położyła rękę na jej ramieniu. – pozostało coś. Jan przyjechał. Teraz mieszka w tym domu. Magdalina go zaprosiła, powiedziała – chcę, żeby w ostatnich miesiącach cała rodzina była razem.

Serce Zofii zaczęło biec szybciej. Trzydzieści lat tego się nie spotkali. Trzydzieści lat walczyła, by zapomnieć jego twarz, głos, sposób mówienia, jak zwijał brwi. I ni teraz…

– On cię pamięta – kontynuowała Ewa. – Dzisiaj spytał, czy przyjedzisz. I wiesz, co dziwne? Kiedy odpowiedziałam, iż tak, to był taki… radosny. Jakby znowu miał dwadzieścia.

Wieczorem siedzieli trzej – Jan Kowalski, Ewa i Zofia – i piły herbatę. Jan też wyglądał na stary, włosy totalnie siwe, zmienił się wyraz twarzy. Ale spojrzenie było tym samym – uważne, dobre.

– Zofio, – mówił Jan, kiedy Ewa poszła zabrać ciasteczka. – Jak miło cię widzieć. Tyle lat minęło.

– I mi miło, Jan, – odpowiedziała, starając się mówić spokojnie.

– Wiecie… – nagniób i mówił cichszym głosem, – często o ciebie myślałem. Ostatnie lata szczególnie. Kiedy to z Ewą się rozchodziło, powstrzymywałem – brakuje czegoś ważnego. I to coś było związane z ciebie.

Zofia poczuła, jak rumieni się. Czy on coś znał na jej uczuciach?

– Zawsze byłeś… jest – mówił dalej. – Duszą naszej rodziny. Kiedy ty tu została a my wyjechaliśmy, coś ważnego nie zostało. Rozumiesz?

Tak, nie poruszyła głową.

– A teraz, kiedy Magdalina… – zaplótł się. – Chcę, żeby wszystko najbardziej ważne było tu, przy nas.

Ewa wróciła z herbatą, i rozmowa przeszła na inne tematy. Ale Zofia cały czas myślała o jego słowach. Co miał na myśli? Tylko przyjazne uczucia, czy coś więcej?

Następnego dnia pojeżdżali do Małgoci. Leżała w szpitalu, w pokoju na dwie osoby. Strasznie wychudzona, ale uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła chrzestną.

– Ciotka Zosiu! – rozpostarła jej ręce. – Jak miło, iż przyjechałaś. Uważały, iż znowu nas nie spotkamy.

Zofia ją objęła, starając się się nie rozłożyć. Mówili o dzieciach Małgoci, o wnuczkach Ewy, o przeszłości. Magdalina wspominała czas dzieciństwa, jak Zofia uczyła jej czytać, jak bawili się w parku, kupowali lodów.

– Więc ciotko Zosiu, – powiedziała przed ich wyjściem, – zawsze czułam, iż nas bardzo kochasz. Wszystkich trzech. Szczególnie tata. Prawda?

Zofia była zaskoczona. Może choćby dziecko coś znało?

– Bzdury, droga, – szepnęła. – Wy dla mnie jak rodzina, wszyscy.

– Nie bzdury – mówiła Magdalina, słabo ściskając jej rękę. – I wiesz co? Myślę, iż tata ciebie też kochał. Zamkniętym. Ale mówił nie zawsze.

W nocy tego dnia Zofia nie wytrzymała. Ewa poszła spać wcześnie, a ona z Jankiem zostali nad kuchenką. Długo milczeli, potem on niespodziewanie zapytał:

– Zofio, mogę zadać ci jedno pytanie? Osobiste?

Kiwnęła.

– Dlaczego to nie pojechałaś z nami do Warszawy? Mów prawdę.

Zofia patrzeć w okno na gwiazdy i myśleć – czy warto mówić prawdę? Po tylu latach milczenia?

– Bo kochałem, – szepnęła cicho. – Bardzo kochałam. I wiedziałam, iż nie wytrzymam już tej męki.

On długo milczał. Później wstał, przyszedł do niej i położył ręce na ramionach.

– A ja ciebie kochałem, – powiedział. – Na pewno mocniej, niż Ewę. Ale byłaś jej najlepszą siostrą, a ja byłem zażARTY. Wyglądało, iż nie masz prawa choćby myśleć o niczym innym.

Stali tak, objęci, i płakali. Z osób Magdaliny, od boli jednostronnej miłości, od zrozumienia tego, iż czas uciekł.

– Cośmy z tym tylko załatwili, – szepnęła Zofia. – Cośmy tylko załatwili…

– Żywiliśmy jak potrafiliśmy, – odpowiedział. – Spróbowaliśmy być uczciwi, prawidłowi. Prawdziwe, chyba coś to warte.

Wieczorem siedzieli za śniadaniem wszyscy trzej, i nikt nie wspominal o temie rozmowy. Ewa mówiła o planach na dzień, Jan czytał gazeczkę. Jak zwykle. Tylko Zofia czuła – coś się zmieniło. Częci, którą trzymała w sercu, stała się lekssza.

Magdalina zmarła za miesiąc. Zofia pozostała w wiecie do pogrzebu. Wszyscy tam byli – Ewa, Jan, zięć i dzieci, ona. Tak jak przysługa matce chrzestnej.

Po pogrzebie Jan Kowalski przygotował do wyjazdu.

– A czemu? – spytała go Ewa za kolacją. – Pracę już zostawiłeś, jesteś na emeryturalna. Zostan. Dom jest duży, miejsce dla wszystkich.

Począł na Zofie.

– A ty co myślisz, Zofio?

– Myślę, iż Ewa mas sens, – odpowiedziała. – W Warszawie będzie tu sam. A tutaj jesteśmy wszyscy blisko.

Został. Zofia wróciła do miasta, ale po tygodniu wróciła. Miała, iż miasto jest nudne, a tutaj w wiecie – lepszy powietrzu, przyroda.

Teraz mieszkają w sąsiednich domach. Ewa – swoja, on z Zofią – w domu, który zakupił. Oficjalnie nie są żonatymi, ale w ich wieku to niekonieczna. Po prostu żyją, cieszą się każdym dniem, pielęgnowani grob Magdaliny.

Ewa wie o ich relacjach. Nie jest zirytowana, nie przeplata się. Mówi, iż najważniejsze, by byli szczęśliwi. A ona i tak z wnuczkami, zawsze im potrzebna babka.

Czasem, wieczorami, siedzą trzej na werandzie, piują herbatę i wspominają przeszłość. A Zofia myśli – może wszystko właśnie tak musiało być. Może miłość nie zawsze musi być młoda i gorąca. Może иногда przychodzi w swoim czasie, kiedy dusze są gotowe to przyjąć.

A czy przez cały czas kochała go? Oczywiście, kochała. I on jej. Po prostu nie wiedzieli, co z tą miłością zrobić. Teraz już wiedzą.

Idź do oryginalnego materiału