«Kogo wprowadzasz do domu, synu…»
Marta Kowalska cały dzień spędziła w kuchni. Przygotowała ulubione sałatki, nadziewała gołąbki, upiekła kurczaka z chrupiącą skórką. Dziś był wyjątkowy dzień — jej syn Bartosz po raz pierwszy miał przyprowadzić swoją narzeczoną.
Dom lśnił czystością, obrus był idealnie wyprasowany, a placek stygł na parapecie. Marta raz po raz poprawiała włosy, spoglądała w lustro i z niepokojem czekała — tak bardzo chciała spodobać się przyszłej synowej.
Rozległ się dźwięk przekręcanego klucza. Marta wyprostowała plecy: „To oni!” — pomyślała i już chciała wyjść do przedpokoju, gdy nagle usłyszała stłumione głosy.
— Bartek, ty na serio? To twoje mieszkanie? To jakiś skansen — prychnęła z pogardą Kasia.
— Cicho, Kasia… Mama usłyszy. Po co tak…
— Niech usłyszy! Może wreszcie zrozumie, iż te graty dawno powinny trafić na śmietnik! — ze złością kopnęła stary kredens w przedpokoju.
— Co ty sobie wyobrażasz?! — Marta wyszła z pokoju, jej twarz zbladła, oczy błyszczały. — Jesteś w moim domu, nie na targowisku.
Zapadła ciężka cisza.
Kasia choćby nie przeprosiła. Przy kolacji kręciła nosem, ledwo tknęła jedzenie, cały czas sugerując, iż wystrój jest „komunistyczny”, i iż na pewno nie zamieszkają tu, dopóki nie zrobią generalnego remontu.
Marce zrobiło się niedobrze. Wstała w milczeniu, wyszła na balkon, przycisnęła dłoń do piersi. Po trzydziestu latach pierwszy raz żałowała, iż sama wychowała syna. Mąż odszedł, gdy Bartek nie miał choćby roku. Dźwigała wszystko sama — pracę, wychowanie, dom.
A teraz ten dom stał się solą w oku obcej kobiety.
Gdy Kasia oznajmiła, iż jest w ciąży, Marta milczała. Już wiedziała: ten związek nie przyniesie nic dobrego. Zbyt różne wartości. Ale dla dziecka, dla syna… Zaproponowała: „Mieszkajcie tutaj. Mieszkanie duże. Jeden pokój przerobicie po swojemu.”
— Jeden pokój to za mało! — warknęła Kasia. — Chcemy sprzedać tę ruderę i kupić dwa mieszkania.
— Nie pozwolę roztrwonić tego, co moi rodzice budowali przez całe życie! — Marta nie wytrzymała.
Następnego dnia Bartosz przyszedł z dokumentami. Prosił o wydzielenie jego części. Marta, nie patrząc, podpisała.
— Sprzedawaj. Rób, jak uważasz. Ale pamiętaj: z tym domem tracisz nie ściany, ale część rodziny.
Po tygodniu Marty zabrakło. Cicho, nocą, we śnie. Bartosz znalazł jej zdjęcia na parapecie. Na jednym — trzymała go, niemowlę, przy babcinym fortepianie.
Stał w pustym pokoju, gdzie teraz słychać było tylko echo.
A meble… Meble Kasia już sprzedała.
Po trzech latach Bartosz mieszkał w „swojej” kawalerce. Sam. Kasia z dzieckiem — osobno. A odrestaurowany stary stół z zielonym suknem stał w kącie. Obok — zdjęcie mamy. I każdego wieczoru w myślach prosił ją o przebaczenie…
Czasem trzeba stracić wszystko, by zrozumieć, co naprawdę się liczy.