Kulinarny raj u Kingi
Gdy tylko przekroczyliśmy z Witoldem próg mieszkania Kingi, owionął nas zapach tak intensywny, iż na chwilę zapomniałam, po co adekwatnie przyszliśmy. Unosiły się nuty świeżo pieczonej kiełbasy, ciepłego chleba i przypraw, które wirowały w powietrzu jak w tańcu. Zatrzymałam się w progu, zamknęłam oczy i wciągnęłam głęboko nosem – to była woń domowego ciepła, święta i czegoś magicznego. Gdy spojrzałam na stół, oniemiałam. Stały tam dania, które śmiało mogłyby zdobić wystawę sztuki kulinarnej. Serio, nie wiedziałam, co robić – podziwiać czy sięgać po talerz.
Kinga, moja dawna przyjaciółka, zawsze miała dar do gotowania, ale tym razem przeszła samą siebie. Umówiliśmy się z Witoldem na zwykłą kolację – zaprosiła nas „bez okazji”, by po prostu porozmawiać i spędzić razem wieczór. Spodziewałam się czegoś prostego: może sałatki, pieczonego kurczaka, herbaty z ciastem. Ale to, co zobaczyłam, było prawdziwym festiwalem smaków. Stół uginał się pod ciężarem potraw: rumiana pieczeń wieprzowa w ziołowej skórce, ziemniaki zapiekane z rozmarynem, warzywa ułożone jak obraz, a na deser szarlotka z chrupiącą skórką, pachnąca cynamonem. Do tego trzy sosy w eleganckich sosjerkach – każdy lepszy od poprzedniego.
„Kinga, czy ty przypadkiem nie otwierasz restauracji?” – wyrwało mi się, nie mogąc oderwać wzroku od tego przepychu. Kinga tylko się zaśmiała i machnęła ręką: „Oj, Zosiu, chciałam was trochę rozpieszczać. Siadajcie, zaraz spróbujemy!” Witold, mój mąż, który zwykle mało mówi, już sięgał po widelec, ale go powstrzymałam: „Poczekaj, najpierw zrobię zdjęcie, to musi trafić na Instagrama!” Kinga przewróciła oczami, ale było widać, iż jest zadowolona. Zawsze tak ma – gotuje z pasją, a potem udaje, iż to nic wielkiego.
Zasiedliśmy do stołu i zaczęła się uczta. Pierwszy kęs mięsa rozpływał się w ustach, z delikatną nutą czosnku i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam rozpoznać. „Kinga, co to za czary?” – zapytałam, a ona uśmiechnęła się: „Tajny składnik – miłość!” Roześmialiśmy się, choć w głębi duszy uwierzyłam. Bo jak inaczej wytłumaczyć, iż zwykła sałatka z pomidorów i ogórków smakowała jak arcydzieło? choćby Witold, który zwykle je w ciszy, nagle oznajmił: „Kinga, jeżeli tak gotujesz codziennie, to się do ciebie wprowadzam”. Wybuchnęliśmy śmiechem, choć zauważyłam, iż już planuje dokładkę.
Przy jedzeniu Kinga opowiadała, jak przygotowywała każdą potrawę. Okazało się, iż spędziła cały dzień w kuchni, a niektóre przepisy dostała od babci. „Ta szarlotka – mówiła – to babciny hit na wszystkie uroczystości. Ja tylko dodałam wanilię i odrobinę więcej cynamonu”. Słuchałam i myślałam: skąd ona bierze tyle cierpliwości? Ja w kuchni wytrzymuję maksymalnie godzinę. Moje mistrzowskie danie to spaghetti z serem, i to pod warunkiem, iż ser już jest starty. A tu – cała symfonia smaków, przygotowana z taką troską, iż aż chciało się przytulić gospodynię.
Najpiękniejsze jednak było to, jaką atmosferę stworzyła Kinga. Nie tylko jedzenie, ale cały jej dom zdawał się promieniować ciepłem. Na stole stał mały bukiet polnych kwiatów, świece rzucały miękkie światło, a z głośników płynęły ciche dźwięki jazzu. Zdałam sobie sprawę, iż dawno nie czułam się tak zrelaksowana. choćby Witold, który zwykle po kolacji grzebie w telefonie, siedział uśmiechnięty i opowiadał zabawne historie z czasów młodości. Kinga potrafiła zwykły wieczór zamienić w święto.
Gdy delektowaliśmy się drugim kawałkiem szarlotki i herbatą z mięty, zapytałam: „Kinga, jak ty to wszystko ogarniasz? Praca, dom, a jeszcze takie przyjęcia!” Zamyśliła się i odparła: „Wiesz, Zosiu, gotowanie jest dla mnie jak medytacja. Włączam muzykę, kroję warzywa, mieszam ciasto – i wszystkie zmartwienia znikają. A kiedy widzę, jak wy to jecie, wiem, iż warto”. Spojrzałam na nią i pomyślałam: żebym choć odrobinę miała jej talentu i wytrwałości. Może wtedy nauczyłabym się piec, a nie zamawiać pizzę przy każdej okazji.
Gdy już się zbieraliśmy do wyjścia, Kinga wręczyła nam pudełko z resztkami szarlotki i pieczeni. „Weźcie – powiedziała – zjecie w domu!” Próbowałam odmówić, ale ona nalegała: „Zosiu, nie dyskutuj, gotowałam specjalnie dla was”. Wyszliśmy z Witoldem na ulicę, i nagle uświadomiłam sobie, iż ten wieczór nie był tylko o jedzeniu. Był o przyjaźni, o bliskości, o umiejętności dzielenia się. Kinga przypomniała mi, jak ważne jest czasem zatrzymać się, zebrać razem i cieszyć się chwilą.
Teraz myślę, iż powinnam zaprosić Kingę do nas. Tylko już się stresuję: co jej podam? Moje spaghetti to przy jej kulinariach żenada. Może zamówić sushi i udawać, iż to moje dzieło? Żartuję, oczywiście. Pewnie poproszę ją o kilka przepisów i spróbuję zaskoczyć. A jeżeli wyjdzie kiepsko, po prostu powiem: „Kinga, ty jesteś królową kuchni, a ja dopiero się uczę”. I wiem, iż się tylko roześmieje i powie, iż najważniejsza jest dobra kompania. Taka już jest…