Do dziś nie potrafię zrozumieć, w którym momencie wszystko się popsuło. Jak to możliwe, iż kobieta, która przez całe moje życie była moją podporą, przyjaciółką, przewodniczką – nagle tak łatwo przekreśliła wszystko i zdradziła. Wszystko dla mężczyzny. Mężczyzny, który nie jest wart choćby cienia jej dawnego oblicza.
Mama urodziła mnie późno, w wieku 30 lat. Zawsze mówiła, iż jestem jej sensem, oparciem, „dzieckiem dla siebie”. Ojca nigdy nie poznałam – w akcie urodzenia jest pusty wpis, a ona nigdy nie wspomniała ani słowem, kim był. Żyłyśmy skromnie, ale ciepło. Nie miałyśmy drogich rzeczy, ale miałyśmy miłość. Pracowała jako księgowa, wieczorami piekłyśmy ciasteczka, oglądałyśmy seriale, rozmawiałyśmy o wszystkim. Byłam pewna – nasza więź jest niezniszczalna. Nie umawiała się z nikim, nie chodziła na randki, żyła dla mnie. Do piętnastego roku życia – to była prawdziwa idylla.
A potem pojawił się on. Artur. Kolega z sąsiedniego działu w pracy. Pewnego dnia wróciła do domu z błyszczącymi oczami – od razu wiedziałam, iż w jej życiu pojawił się ktoś nowy. W ciągu kilku tygodni zaczęły się randki, szepty przez telefon, nowe sukienki. Cieszyłam się dla niej – naprawdę. Tylko gdzieś w środku czaił się niepokój. I nie bez powodu.
Pewnego dnia po prostu postawiła mnie przed faktem: „Wyprowadzamy się do Artura. Ma dwupokojowe, dla ciebie będzie osobny pokój”. Próbowałam protestować – nie z zazdrości. Tylko dlatego, iż czułam, iż coś jest nie tak. On nie rozmawiał ze mną, patrzył przeze mnie, jakby byłam meblem. Ale mama nie słuchała. „Nie rozumiesz, jestem szczęśliwa” – powtarzała. Musiałam się podporządkować.
Na początku było cicho. Żyliśmy jak sąsiedzi. On – sam dla siebie, ja – w swoim pokoju, mama między nami, jak bufor. Potem wzięli ślub. Tydzień przed moją maturą. I wszystko się zawaliło. Stał się innym człowiekiem – nie żeby wcześniej był czuły, ale teraz był prawdziwym tyranem. Upokarzał nas, rozkazywał, krzyczał absurdalne pretensje.
„Dwie baby w domu, a ugotować nie ma co? Ona w szkole, a ty gdzie?” – warczał. „Wyszykowana na szpilkach, do facetów lecisz, co?”
Wrzeszczał, zabraniał jej wychodzić z domu, urządzał sceny zazdrości, czytał wiadomości, rzucał telefonem. Mama płakała, potem on przychodził z kwiatami. I tak w kółko. Sto razy prosiłam: „Wyjdzmy stąd, jestem z tobą, nie bój się, nie jesteś sama”. A ona tylko ocierała łzy: „Nie rozumiesz, ty jeszcze dziecko. Ja go kocham”.
Kocha… Tak bardzo, iż w końcu choćby zabronił jej płacić za moją naukę. Mama wcześniej wynajmowała nasze mieszkanie, oszczędzała, marzyłam o studiach prawniczych. Uczyłam się dniem i nocą. Gdy nie dostałam się na budżet – liczyłam na jej pomoc.
Ale Artur powiedział:
„Kobieta ma stać przy garach. Jeszcze będę płacić za jej studia! Wyjdziesz za bogatego – to się ucz na zdrowie”.
Eksplodowałam. Powiedziałam mu wszystko, co myślę. Spakowałam rzeczy i wyszłam. Mama… choćby mnie nie zatrzymała. Nazwała mnie niewdzięczną i kazała przeprosić Artura.
Nie przeprosiłam. Od tamtej pory nie rozmawiamy. Ani dnia, ani minuty. Poszła za nim, całkowicie rozpłynęła się w jego brutalności. Teraz mówi jego słowami, porusza się jak on, choćby żartuje tak samo – ordynarnie, ohydnie. Gdy dzwoni, jeżeli w ogóle – w głosie czuję chłód. Obcość. Jakbym nie była córką, ale dawną znajomą.
Już nie walczę. Zrozumiałam, iż mama nie jest już tą samą osobą. Ta, która kochała, piekła mi drożdżówki, otulała kocem – zniknęła. Tamta umarła tego dnia, gdy wybrała mężczyznę, a nie dziecko. Jej strata – to moja blizna. Ale mój wybór – to nie pozwolić, by ten ból spalił wszystko, co we mnie jeszcze żywe.
Niech żyje swoim życiem. Tylko gdy zostanie sama – niech pamięta, kogo zdradziła dla obcego.