Mój mąż ratuje wszystkich, oprócz własnej rodziny

newskey24.com 5 dni temu

Dzisiaj piszę to z ciężkim sercem. Nazywam się Jadwiga Kowalska, od sześciu lat jestem żoną wspaniałego na pozór człowieka – Pawła. Mój mąż to złota rączka, człowiek o wielkim sercu, zawsze gotowy nieść pomoc. Szkoda tylko, iż tę pomoc rozdaje całemu światu, tylko nie własnej rodzinie.

Paweł ma ogromną rodzinę – matkę, wujków, kuzynów, ciocie. I każdy z nich nagle ma „kryzys”, który tylko mój mąż może rozwiązać. Najlepiej natychmiast. W środku nocy. W rocznicę ślubu albo gdy nasz synek, Maciuś, ma gorączkę.

Przed ślubem wiedziałam, iż Paweł jest rodzinny. Ale dopiero po przeprowadzce do jego rodzinnego Krakowa zrozumiałam, co to naprawdę znaczy. Dostaliśmy po babci mieszkanie – skromne, ale własne. Obiecywali pomoc w znalezieniu pracy, więc zgodziłam się na wyjazd z Warszawy bez wahania.

Na początku myślałam, iż jego wieczne „muszę pomóc cioci”, „wujek mnie potrzebuje” to chwilowe zamieszanie przed ślubem. Ale to się tylko pogłębiało. Paweł mógł cały dzień kopać grządki u mamy, potem jechać do wuja naprawiać dach, a o północy – wieźć kuzyna do apteki. Rano wracał wykończony, narzekając na zmęczenie. Ja starałam się go otoczyć troską – przygotowywałam śniadanie do łóżka, dbałam o spokój. Ale wystarczył jeden telefon – i znów znikał.

Milczałam długo. Myślałam, iż to minie, iż w końcu zrozumie – ma teraz swoją żonę, swój dom, swoje obowiązki. Ale nie. Cała jego energia szła w innych. A ja sama musiałam walczyć z remontem, z meblami, z codziennością. Tapety kleiłam sama. Lodówkę wnosiłam sama. A zmywarkę podłączył fachowiec, którego musiałam sama szukać. Bo Paweł? Paweł był zajęty.

Raz próbowałam się zbuntować. Powiedziałam spokojnie, iż jestem jego żoną, nie koleżanką z pracy. Przytulał mnie, całował po rękach, mówił, iż musi pomagać, bo „jak on im teraz odmówi?”.

Gdy zaszłam w ciążę, myślałam, iż wreszcie coś się zmieni. Stałam się ważna. Paweł nosił zakupy, gotował, jechał ze mną do lekarza. Ale miesiąc później – znowu wujek, ciocia, kuzynka… Znowu telefon o trzeciej w nocy, znowu „tylko on może pomóc”.

„Teraz ja im pomagam – tłumaczył – a kiedyś oni pomogą nam”.

Tyle iż nikt nigdy nam nie pomógł. Gdy urodził się Maciuś, przez pierwszy miesiąc Paweł był przy nas. Później znów zniknął. Budziłam się sama. Kładłam się spać sama. Na spacery z wózkiem chodziłam sama. A on? Montował kafelki u wuja, jechał po zakupy dla cioci, przenosił szafę kuzynce. Gdy zepsuła się pralka, jego krewniak „nie miał czasu”. Musiałam znów płacić komuś obcemu.

Najgorsze? Gdy cała rodzina się zbiera, Pawła wychwalają pod niebiosa: „Złoty chłopak!”, „Cudowny człowiek!”. A ja siedzę z grymasem uśmiechu na twarzy. Bo oni widzą bohatera. A ja żyję z mężem, który nie ma już sił ani czasu dla własnej żony i syna.

Próbowałam z nim rozmawiać. Macha tylko ręką:

„Wymyślasz problemy. Masz wszystko. Czego ci jeszcze brakuje?”

A ja chcę tylko, żeby był w domu. Żeby widział, jak rośnie Maciuś. Żebyśmy i my mieli „pilne sprawy”, na które nie mógłby powiedzieć „później”. Żebym nie czuła się jak cień w jego życiu.

Czasem myślę, iż jestem tylko dodatkiem. Kobietą, która podaje obiad i patrzy, jak znów wychodzi – na kolejną „misję ratunkową”. I jemu to najwyraźniej wystarcza.

Mnie – już nie.

Idź do oryginalnego materiału