Mój mąż ratuje wszystkich, tylko nie swoją rodzinę

twojacena.pl 5 dni temu

Nazywam się Kinga, a moje małżeństwo trwa już sześć lat. Mój mąż, Marek, to człowiek o złotym sercu – pracowity, zaradny i zawsze gotowy nieść pomoc. Szkoda tylko, iż tę pomoc rozdaje wszystkim po kawałku, poza własną rodziną.

Marek ma mnóstwo krewnych – matkę, brata, dwie ciotki, kuzynki, choćby dalekich wujków. I każdy z nich ma pilny problem, który tylko on może rozwiązać. Nie jutro, nie w weekend – tu i teraz. W środku nocy. W rocznicę naszego ślubu albo gdy nasz syn ma gorączkę.

Przed ślubem wiedziałam, iż jest rodzinny, ale dopiero po przeprowadzce do jego rodzinnego miasta zobaczyłam, co to naprawdę znaczy. Dostaliśmy po babci mieszkanie – skromne, ale własne. Krewni obiecywali pomoc w znalezieniu pracy, więc bez wahania się zgodziłam. Po dwóch miesiącach wzięliśmy ślub.

Na początku myślałam, iż te ciągłe *”pomożesz? zawieziesz?”* to tylko zamieszanie przed weselem i remontem. Ale potem było tylko gorzej. Marek mógł spędzić pół dnia w ogrodzie u mamy, potem jechać 20 kilometrów, by bratu naprawić dach, a w nocy – odwieźć wujka do apteki. Rano wracał wyczerpany, mamrotał, iż padnięty, a ja starałam się go choć trochę rozpieszczać – śniadanie do łóżka, cisza, spokój. Ale wystarczył jeden telefon – i znów biegł.

Milczałam. Czekałam. Miałam nadzieję, iż to minie, iż w końcu zrozumie – ma teraz żonę, dom, obowiązki. Ale nie. Całą energię dawał im. A ja sama ogarniałam sprzątanie, remont, meble, codzienne sprawy. Tapety kładłam sama. Szafy przesuwałam sama. Zmywarkę podłączył fajrant, który sama znalazłam. Bo Marek nie miał czasu.

Nie urządzałam awantur. Mówiłam spokojnie. Przypominałam, iż jestem jego żoną, a nie sublokatorką. Kiwał głową, całował mnie w rękę, błagał, żebym zrozumiała. Mówił, iż nie może odmówić.

Gdy zaszłam w ciążę, myślałam – teraz się zmieni. Byłam dla niego ważna. Noszył zakupy, gotował, jeździł ze mną do lekarza. Znowu byliśmy blisko. Ale miesiąc później wizja się rozwiała. Gdy minęły poranne mdłości – znowu ciotka, znowu brat, znowu mama z cieknącym kranem, którego tylko Marek może naprawić.

*”Teraz ja im pomagam”* – tłumaczył. *”A kiedy nam będzie trzeba, oni pomogą nam.”*

Ale przez te wszystkie lata nikt nam nie pomógł. Kiedy urodził się syn, Marek na miesiąc został w domu. Potem znów zniknął. Zasypiałam sama, budziłam się sama. Spacerowałam z wózkiem sama. A on? Na budowie u wujka, w markecie dla cioci, u siostry, która musiała przesunąć szafę. Dzwonili o każdej porze, a on jechał. U nas zepsuła się pralka – „brak czasu” u krewnego, musiałam szukać fachowca.

I wiecie, co jest najgorsze? Gdy cała rodzina się zbiera, Marek dostaje owacje: *”Ależ z niego złoty chłopak! Wszystko potrafi, każdemu pomoże!”* A ja siedzę obok z wymuszonym uśmiechem. Bo oni widzą bohatera, a ja żyję z człowiekiem, któremu już nic nie zostaje dla mnie.

Próbowałam rozmawiać. Tylko machał ręką:

*”Wymyślasz problemy. Masz wszystko. Czego jeszcze chcesz?”*

A ja chcę tylko, by mąż był w domu. By widział, jak rośnie jego syn. Byśmy my też mieli *”pilne sprawy”*, na które nie mógłby powiedzieć *”później”*. By nie czuć się jak cień we własnym życiu.

Czasem myślę, iż jestem tylko dodatkiem. Kobietą, która podaje mu obiad i w milczeniu patrzy, jak znów rusza na kolejną „misję”. I najwyraźniej jemu to pasuje.

Mnie – już nie.

Idź do oryginalnego materiału