Nie zapominaj, Marzena: gdyby nie ja, w ogóle nie byłabyś człowiekiem powiedziała matka, spinając włosy spinką z bursztynem. Wychowałam cię na własnych rękach, znalazłam dobrego męża, pomagam z dzieckiem a ty?
Marzena w milczeniu myła naczynia. Jej ręce mechanicznie poruszały się po talerzach, ale w środku wszystko ściskało się w ciasny węzeł. Wiedziała: zaraz zacznie się wykład o tym, jak wszystko robi źle.
A o twojej pracy to już choćby nie mówię. Kto idzie do księgowości po filologii? Hańba. Mogłaś być nauczycielką. Jak Ola, córka mojej koleżanki. A ty…
Marzena nie odpowiedziała. Dawno nauczyła się milczeć. Milczenie było jej jedyną tarczą. Gdy próbowała się sprzeciwić zamieniało się w burzę. Matka wiedziała, jak uderzać słowami.
Rodzina mieszkała w starej „kawalerce” na obrzeżach Krakowa: Marzena, jej mąż Krzysztof, sześcioletnia córka Zosia i matka Wanda Stefanowna. Po śmierci ojca Marzena nalegała, by mama zamieszkała z nimi. Z początku wydawało się to dobrym pomysłem: babcia blisko, pomoże z Zosią, Marzena będzie mogła spokojnie pracować.
Ale bardzo gwałtownie Wanda Stefanowna zawłaszczyła całą przestrzeń. Rządziła w domu, komentowała każdy krok, a w jej oczach choćby herbatę Marzena zaparzała „nie tak”.
Krzysztof znosił to cierpliwie. Czasem próbował żartować, czasem znikał na długo w garażu. Był zwykłym, dobrym, trochę zmęczonym człowiekiem. Nie miał w sobie pretensji, za to był ciepły. Marzena go kochała, ale z każdym rokiem to ciepło oddalało się jakby coś zimnego stanęło między nimi. I to „coś” siedziało w kuchni, w kwiecistym szlafroku, i opowiadało, jak wszystko powinno wyglądać.
Wszystko zmieniło się po telefonie od lekarza rodzinnego. Matce pogarszał się stan: silne bóle głowy, dezorientacja, nudności. Diagnoza potwierdziła najgorsze obawy glejak, nieoperacyjny. Lekarze mówili o „kilku miesiącach”, jeżeli będzie szczęście roku.
Marzena nie płakała. Po prostu zamarła. A potem włączyła się jak automat. Badania, wizyty w klinikach, konsultacje. Przełożyła spotkania w pracy, poprosiła szefa o pracę zdalną. Ten się zgodził. Krzysztof też. choćby Zosia, jakby wyczuła, iż mama teraz wszystko robi sama.
Wanda Stefanowna wydawała się niezmieniona. Narzekała na pielęgniarkę, odpowiadała ostro lekarzowi, krytykowała zupę, iż „nie taka, jak trzeba”. Tylko czasem, gdy myślała, iż nikt nie słyszy, wzdychała w poduszkę.
Pewnego dnia Marzena sprzątała w schowku szukała starego koca na kanapę. Tam, między pudłami i paczkami, znalazła butowe pudełko. W środku listy. Większość adresowana do niej, ale pisana obcymi rękami.
Pierwszy list zaczynał się od:
„Marzena, czekam na ciebie. Zadzwonię jeszcze, nie wierzę, iż po prostu zniknęłaś. Twoja Ania.”
Ania. Jej przyjaciółka ze studiów. Najbliższa. Ta, z którą marzyły o wyjeździe do Włoch, otwarciu księgarni, pisaniu opowiadań. Nie pokłóciły się po prostu przestały się kontaktować. Z dnia na dzień. I przez cały ten czas Marzena była pewna: tamta po prostu zniknęła.
Kolejne listy były od Ani, jeszcze jeden od pracodawcy: zapraszał ją na staż w Warszawie. Marzena rozpoznała kopertę: identyczną dostała kiedyś pocztą, tylko… pustą. Wtedy pomyślała, iż to pomyłka.
A jeszcze jeden list był od Krzysztofa. Stary, sprzed ślubu. Pisał, iż marzy, by z nią wyjechać do Gdańska, otworzyć mały biznes, żyć nad morzem. Marzena nie dostała tego listu. Wtedy myślała, iż Krzysztof po prostu zmienił zdanie.
Usiadła prosto na podłodze, trzymając te listy w dłoniach. Świat się trochę przechylił.
To nie były pomyłki. To był sabotaż.
Matka przechwytywała listy. Ukrywała, chowała, może choćby fałszowała odpowiedzi. W głowie pojawiały się zdania:
„Ta twoja Ania pustka, rzuci cię przy pierwszej okazji”
„Krzysztof? On cię tylko obciąży! Gdzie wy pojedziecie beze mnie?”
„Jaki staż? To oszustwo. Chcesz w Warszawie zmywać naczynia?”
I Marzena wierzyła.
Cały wieczór siedziała z listami. Potem wyszła do kuchni, usiadła naprzeciw matki. Ten moment, gdy prawdy już się nie ukryje.
Znalazłam listy. Od Ani. Od Krzysztofa. Z Warszawy.
Wanda Stefanowna choćby nie drgnęła. Tylko prychnęła:
No i co?
Ty je ukrywałaś?
Oczywiście. Widziałam: nie miałabyś rozumu, żeby ocenić, co dobre. Ta Ania drapieżnica, Krzysztof pustak, a w Warszawie by cię oszukali. Ratowałam cię przed błędami!
To nie była ochrona. To kontrola powiedziała Marzena cicho. Ukradłaś mi wybór.
Jestem matką! Wiem, co dla ciebie najlepsze!
Chciałaś, żebym była przy tobie. Zawsze. Pod ręką. Zależna. Nie tylko listy chowałaś. Ojcu też mówiłaś, iż mnie nie potrzebuje. Zniszczyłaś naszą relację. I moje życie też.
Głupoty! Beze mnie byś przepadła!
A nie myślałaś, iż to z tobą przepadłam? Straciłam wszystko, co mogłabym zbudować.
Wanda Stefanowna na chwilę zamilkła. W jej oczach mignęło coś jak strach albo pustka. Potem odchyliła się na oparcie krzesła i szepnęła:
Bałam się zostać sama.
Tydzień później Marzena spakowała rzeczy. Wynajęła mieszkanie w sąsiedniej dzielnicy. Krzysztof pomógł przewieźć meble, Zosię zapisali do nowego przedszkola. Przytulił Marzenę, gdy ta nie wytrzymała i rozpłakała się, siedząc na pudle z książkami.
Wszystko odbudujemy, słyszysz? Tylko już po swojemu.
Wanda Stefanowna zmarła cztery miesiące później. Marzena i tak ją odwiedzała przywoziła jedzenie, sprawdzała, jak opiekunka sobie radzi. Ale w środku była już inną osobą. Nie małą dziewczynką czekającą na aprobatę. Kobietą, która po raz pierwszy pozwoliłaI w końcu Marzena spojrzała w lustro i zobaczyła w swoim odbiciu nie córkę, nie żonę, nie matkę tylko siebie.