Niedzielna chwali moje przetwory, ale rozdaje je wszystkim jak swoje własne.

twojacena.pl 2 tygodni temu

Całe życie spędziłam w wiosce pod Lublinem. Chyba już od dziecka ziemia była dla mnie – nie tylko pracą, ale prawdziwą ucieczką od codzienności. Leczy. Daje siłę, gdy wydaje się, iż wszystko się wali. Gdy ręce tkwią w glebie, a plecy jęczą z wysiłku – głowa odpoczywa. Tak żyję. Wiosną – grządki. Lato – upał i wojna z chwastami. Jesień – plony, przetwory, zamrażarki, słoiki, zakrętki, przyprawy.

Mam duży ogród. Co roku sadzę pomidory, ogórki, bakłażany, cukinię, paprykę, kukurydzę. Owoce – jabłka, śliwki, wiśnie. Z tego wszystkiego robię przetwory: lecho, ajwar, pasztet z cukinii, powidła, kompoty, konfitury, pikle. Mam osobny zamrażalnik – w nim poukładane są warzywne mieszanki, przeciery dla wnuka, domowe frytki. dla wszystkich coś innego. Bo tak to lubię. Bo wiem, iż zimą to ogrzeje nie tylko żołądki, ale i serca.

Moje dzieci już dorosłe. Rozjechały się. Ale gdy przyjeżdżają – odjeżdżają z pełnymi bagażnikami: kartony, reklamówki, siatki. I nie żałuję – przecież to moja rodzina. To dla nich to wszystko.

Najwięcej zabiera Wiola, żona mojego młodszego syna Jacka. Zachwyca się bez końca: „Te ogórki, te bakłażany, a to powidła ze śliwek!”. choćby wnukowi do szkoły pakuje słoiczki. Widzę, jak się cieszy. I mnie to mile łechce – nie ukrywam. Staram się, noce spędzam przy garnkach, wszystko według receptur, a ona się zachwyca. Czy może być coś piękniejszego?

Ale na urodzinach wnuka po raz pierwszy zrozumiałam, iż coś jest nie tak. Impreza była piękna: animatorzy, dzieciaki wniebogłosy, dorośli przy stole. Wśród sałatek i przekąsek stały moje ogórki, pasztet z cukinii, kompot ze śliwek. Ludzie jedli, chwalili. Było mi przyjemnie, aż tu nagle jedna pani rzuca:

„O, to te słynne ogórki! Wiola zawsze mi je daje! Twoje, prawda? Niebo w gębie. Sklepowe to przy nich plastik.”

Na początku nie zrozumiałam. Pomyślałam: no może często u nich bywa. Ale potem podeszła druga, podziękowała za powidła. A wieczorem trzecia oznajmiła, iż moim pasztetem z cukinii karmi całą zimę dzieci.

Szukałam wzrokiem Wioli. Odwracała oczy. Po zostaliśmy same, zapytałam wprost:

„Wiola, ty rozdajesz moje przetwory?”

Westchnęła, spuściła wzrok.

„Trochę… Bo takie pyszne, wszyscy proszą. A u ciebie jest ich dużo. Nie wszystkie, tylko troszeczkę.”

Nie krzyczałam. Nie awanturowałam się. Ale w środku zrobiło się jakoś pusto. Było mi przykro. Ja warzę, pasteryzuję, pilnuję temperatur – wszystko własnymi rękami. A ona rozdaje, jakby to było coś oczywistego.

Wracałam do domu z kamieniem na sercu. Nie żałuję. Ale przecież nie dla obcych to robię? Nie jestem sklepem. Jestem babcią, matką, kobietą po sześćdziesiątce. Dziś mogę zamknąć czterdzieści słoików. A jutro? Nagle coś się stanie i co? A oni już przywykli, iż zawsze będzie.

Teraz znów stoję w kuchni. Warzę pasztet. Czterdzieści słoików już pozamykanych. I nagle myśl: może jednak trzeba coś zmienić? Córka od dawna mówi – sprzedawaj. Odrzucałam. Że nie po to robię. Ale może jednak? Może jeżeli sama nie postawię granic, inni będą decydować za mnie?

Nie przestanę dzielić się z rodziną. Ale teraz tylko uczciwie. Nie po to, by rozdawali dalej, ale by docenili. By wiedzieli, iż każdy słoik to nie tylko „pycha”, ale godziny w kuchni, nieprzespane noce, troska i miłość. I żeby choć raz ktoś pomyślał: „A jak tam mama? Czy ma siłę? Może lepiej pomóc, niż tylko brać?”.

Idź do oryginalnego materiału