W małej wsi Jasna Dolina unosił się zapach świeżego chleba, który Maria Kowalska piekła w starej piekarniczce. Nagle do drzwi zapukano, a przytulna cisza kuchni rozprysła się jak dym. Maria wytarła ręce w fartuch i pośpieszyła otworzyć.
— Mamo, poznaj Kasię, moją narzeczoną — na progu stał jej syn Krzysztof, promieniejąc szerokim uśmiechem.
Maria spojrzała na dziewczynę i zastygła, jakby rażona piorunem. Kasia była wysoka, prawie dwa metry, w krótkiej spódnicy, na szpilkach, z mocnym makijażem i ogromną torbą w ręce.
— Witaj — wydusiła Maria, próbując ukryć szok. — Janek, chodź no tu! — zawołała męża. — Krzyś przywiózł naszą przyszłą synową, poznaj ją!
Janek, szurając kapciami, wyszedł w rozciągniętej koszulce. Gdy zobaczył Kasię, otworzył usta, jakby ujrzał ducha.
— No witaj — mruknął i, otrząsnąwszy się, wrócił się do pokoju przebrać.
Maria spojrzała na niego pełnym wyrzutu wzrokiem. Kiedy syn dwa dni temu powiedział, iż przyjedzie nie sam, ucieszyła się. Krzysiek miał już ponad trzydzieści lat, najwyższy czas założyć rodzinę. Wyobrażała sobie skromną dziewczynę, może z warkoczem, w zwykłej sukience. Ale Kasia? Tego się nie spodziewała. Buty na obcasach, jaskrawe paznokcie, torba, z której wystawały jakieś pióra. To był wyzwaniem dla wszystkiego, co Maria uważała za normalne.
— Wejdź, Kasiu — powiedziała, starając się zachować spokój. — Janek, weź torbę, nie stój tak!
Janek, już w czystej koszuli, złapał bagaż Kasi i zaprowadził gości do domu. Maria, wykorzystując chwilę, szepnęła synowi:
— Krzyś, kogo ty przywiozłeś? Co to za strój?
— Mamo, nie zaczynaj — roześmiał się Krzysztof. — Taka jest tylko na zewnątrz. W środku to złoto, zobaczysz.
Maria sceptycznie prychnęła i, przeżegnawszy się, mruknęła:
— O rany, Panie Boże, to dopiero niespodzianka.
W domu zrobił się harmider. Mężczyźni szeptali coś przy stole, a Kasia rozgościła się w pokoju Marii i Janka, rozkładając swoje rzeczy. Maria patrzyła ze zdumieniem, jak z torby wyjmuje kapelusze z piórami, stroje kąpielowe i błyszczące szmatki.
— Co to jest? — uniosła z obrzydzeniem coś, co przypominało nici.
— To bielizna — bezceremonialnie odparła Kasia. — Chce pani? Mam więcej.
— Dziękuję, nie trzeba — burknęła Maria, czując, jak krew napływa jej do twarzy. — A dlaczego w ogóle siedzisz w naszym pokoju?
— U Krzysia mało miejsca, a wujek Janek powiedział, iż pani nie ma nic przeciwko — uśmiechnęła się Kasia.
— Wujek Janek, tak? — cedziła Maria, rzucając mężowi spojrzenie. — No, no.
Złapała Janka za rękę i wyprowadziła na podwórze.
— Oszalałeś? Oddałeś nasz pokój? Będziesz teraz spał na kanapie, ty gościnny człowieku! — syczała.
Wtem z obory dobiegło muczenie krowy.
— Ojej, Zosię nie wydoiłam przez was! — zakrzyknęła Maria i pobiegła do chlewu.
Kasia, usłyszawszy to, wybiegła za nią.
— Mogę spróbować? — nieśmiało zapytała. — Nigdy nie doiłam krowy.
Maria zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
— W tym? — sarkastycznie spytała, wskazując na szpilki Kasi.
— Zaraz się przebiorę! — Kasia pognała do domu i wróciła po chwili w szortach i t-shircie.
Maria westchnęła.
— No dobrze, chodź. Tylko chustę włóż.
— A może kapelusz? — zaszczebiotała Kasia. — Mam jeden, piękny, z kwiatami.
— Chustę! — stanowczo odparła Maria. — Co to za pomysł, kapelusz…
W oborze podała Kasi wiadro.
— Doisz tak. A ja pójdę śniadanie zrobić.
Minęło pół godziny, a Kasia nie wracała. Maria nakryła do stołu i, mrucząc, poszła do obory. Zobaczywszy scenę, nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Kasia, z chustą przekrzywioną na bok, krążyła wokół krowy, zaglądając to z jednej, to z drugiej strony i coś mamrocząc.
— No nie, wszędzie szukałam! — tłumaczyła się, gdy Maria, śmiejąc się, pokazała, jak się doi.
Po śniadaniu Kasia postanowiła się opalać. Rozłożyła koc, założyła strój kąpielowy i położyła się na podwórzu. Janek, który cały tydzień unikał pracy, nagle chwycił kosę i zaczął kosić trawę przy płocie, rzucając spojrzenia na gościa.
— Kasiu, pomożesz maliny zebrać? — słodko zawołała Maria. — Zrobimy konfitury, kompot.
— Oczywiście, ciociu Marysiu! — ożywiła się Kasia.
W malinach Maria dała jej słoik. Kasia zabrała się do zbierania z takim zapałem, iż Maria aż się zdziwiła. Ale wtedy zawołała ją sąsiadka i rozmawiały dobre pół godziny. Maria narzekała, iż marzyła o innej synowej, a sąsiadka radziła, żeby nie oceniać pochopnie.
Gdy wróciła do ogrodu, Kasi nigdzie nie było.
— Kasiu, gdzie jesteś? — zawołała.
— Tu! — dobiegło z pokrzyw.
Kasia wyszła, cała w rzepach, z rozczochranymi włosami.
— Po co tam lezłaś? — zdziwiła się Maria. — Tam cudza ziemia, opuszczony dom!
— Ale owoce większe — odparła dumnie Kasia, pokazując pełny słoik.
— Oj, ty moja biedoto — westchnęła Maria. — Chodź, wyczeszemy te rzepy.
Na ganku, uzbrojona w grzebień, Maria zaczęła przywracać Kasie porządek, wypytując o jej życie. Kasia, bez ogródek, opowiadała:
— Wychowała mnie babcia. Rodzice ciągle w delegacjach, a potem ich nie stało. Po szkole pracowałam jako kelnerka, myłam naczynia. Potem wzięli mnie do agencji modelek, ale mi się nie podobało. A gdy poznałam Krzysia, zaproponował mi pracę w biurze — nosić kawę. Tam miło, wszyscy dobrzy.
Maria słuchała, a jej serce mimowolnie miękło. Pod jaskrawąPo roku na podwórzu biegała już mała Zosia, a Kasia, teraz w wygodnych butach i z warkoczem, uczyła się od Marii piec pierniki na święta.