Nieświadomie uratowała syna, wpuszczając nieznajomego do domu.

newsempire24.com 3 dni temu

Cały kraj znał jego nazwisko. Jeden z najlepszych onkologów w Krakowie, profesor Roman Lisowski, był symbolem profesjonalizmu i oddania medycynie. Uratował dziesiątki istnień, przeprowadzał pionierskie operacje i uchodził za geniusza w swojej dziedzinie.

Tego dnia Roman pędził na międzynarodową konferencję do Wrocławia, gdzie miał wygłosić referat o nowych metodach leczenia raka. To było najważniejsze wydarzenie, od którego zależała nie tylko jego kariera, ale i przyszłość całego zespołu badawczego, którym kierował.

Niestety, nic nie poszło zgodnie z planem. Godzinę po starcie samolot musiał awaryjnie lądować z powodu usterki technicznej. Paniki nie było, ale czasu w zastanawianie się też. Nie czekając na kolejny lot, doktor Lisowski wynajął samochód i postanowił dojechać do Wrocławia na własną rękę – drogi znał, a pogoda wydawała się znośna.

Tyle iż po kilku godzinach jazdy rozpętała się ulewa. Powalone drzewa, gęsta mgła, rozjeżdżone boczne drogi – zgubił orientację. Nawigacja padła. Samochód utknął gdzieś na granicy Dolnego Śląska. Zimno, bezsilność i skrajne zmęczenie przygniotły go do kierownicy.

Po kolejnej pół godzinie dostrzegł nikłe światełko. Przemoczony i wyczerpany dotarł do pochylonego domku na skraju wsi i zapukał. Drzwi otworzyła kobieta po czterdziestce, w wełnianym swetrze, z zaskoczeniem w oczach. Bez słowa wpuściła nieznajomego, dała mu suche ubranie po mężu, nakarmiła ciepłą zupą i posadziła przy piecu.

Telefonu nie miała – najbliższy maszt był dziesięć kilometrów dalej. Mąż zmarł parę lat wcześniej, mieszkała sama z synem. Po kolacji zaproponowała wspólną modlitwę.

— Przepraszam, szanuję wiarę, ale ja wierzę tylko w pracę i naukę — odpowiedział Roman łagodnie, ale stanowczo.

Kobieta nie obraziła się. Uklękła przy kołysce przykrytej kołderką i zaczęła cicho szeptać słowa modlitwy. W izbie zapanowała głęboka cisza.

Doktor Lisowski mimowolnie jej się przyglądał. Coś w nim ukłuło. Gdy skończyła, zapytał:

— Za kogo się pani modliła?

— Za syna. Jest ciężko chory. Ma raka. Powiedziano nam, iż jedyna szansa to dostać się do profesora Lisowskiego, ale mnie na to nie stać. Ani pieniędzy, ani możliwości dojazdu. Mogę tylko modlić się. Codziennie proszę Boga o cud.

Doktor Lisowski zastygł. Nie mógł wydusić słowa. Łzy napływały mu do oczu. To wszystko – awaryjne lądowanie, ulewa, zepsuta nawigacja, przypadkowy zjazd na boczną drogę – nie było zwykłym zbiegiem okoliczności. To było… jak znak.

Przedstawił się. Kobieta początkowo nie uwierzyła. A potem usiadła na stołku i zakryła twarz rękami. Płakała. Jakby wreszcie odpuściło. Jakby ktoś ją usłyszał.

Roman został. Obejrzał dziecko. Skontaktował się z kolegami z kliniki. W ciągu tygodnia matka z synem byli już w prywatnym szpitalu. Za darmo. Z funduszu, który on sam założył.

Ta historia zmieniła nie tylko los chłopca. Zmieniła także jego samego. Po raz pierwszy od wielu lat zrozumiał, iż czasem liczy się nie tylko to, ile wiesz, ale też to, na ile potrafisz pozostać człowiekiem.

Czasem wszechświat sam buduje mosty między tymi, którzy rozpaczliwie potrzebują pomocy, a tymi, którzy mogą jej udzielić. I wtedy zdarza się cud. Nie dlatego, iż tak musi być, ale dlatego, iż ktoś bardzo wierzył.

Idź do oryginalnego materiału