Od zdrady do szczęścia: historia, w którą nikt by nie uwierzył, gdyby nie zobaczył na własne oczy
Krzysztof stał na wąskiej uliczce w centrum Poznania, a przed nim płakała zrozpaczona kobieta. Patrzył na nią zimnym, obojętnym wzrokiem, a w głowie kołatała mu się tylko jedna myśl: *„Masz mnie już dość, Kinga. Po prostu zostaw mnie w spokoju”*.
Od miesięcy starał się jej unikać. Najpierw dyskretnie, potem coraz bardziej otwarcie. Ale Kinga żyła jakby w swoim świecie. Śledziła go – pod domem, pod biurem ojca, pod uczelnią. Wczoraj pojawiła się na gospodarstwie, gdzie odbywał praktykę, i błagała, by do niej wrócił. Teraz znów klęczała przed nim:
— Krzysiu, kocham cię, słyszysz? Zrobię wszystko dla ciebie! Ona nie jest dla ciebie, sam to wiesz!
Odsunął się gwałtownie, zaciśniętą pięścią uderzył w powietrze i syknął przez zęby:
— Ocknij się. Nie kocham cię. Nigdy nie kochałem. Oświadczyłem się Magdzie, za tydzień bierzemy ślub. Przestań mi rujnować życie.
— A co z tamtym wieczorem w Zakopanem? A z imprezą u Anki? Przysięgałeś, iż nigdy mnie nie opuścisz!
— Byłem pijany. A pijani, jak wiadomo… — nie zdążył dokończyć, bo Kinga rzuciła się na niego, próbując go pocałować. Krzysztof odepchnął ją tak mocno, iż zatoczyła się.
— choćby mi się więcej nie waż. Nie chcę, żeby przez ciebie miałem problemy z Magsą. Między nami koniec. Na zawsze. Maksimum, co mogę ci zaoferować, to przyjaźń. jeżeli ci pasuje – dobrze. jeżeli nie – żegnaj.
— A jeżeli kupię ci ten samochód? Tego terenowca, o którym marzyłeś? Przecież twój ojciec ci go i tak nie kupił…
— Nie potrzebuję od ciebie samochodu. I nigdy nie będę potrzebował. Do widzenia.
Odwrócił się i odszedł. W głowie pulsowała złość, w piersi – gorzki osad. Wydawało mu się, iż właśnie zrzucił z siebie ciężar, ale tak naprawdę dopiero się zaczynało.
W domu ojciec – Stanisław Janowicz – od razu wyczuł, iż coś jest nie tak.
— Co się stało, Krzysiek? Jesteś jakiś inny.
— Wszystko w porządku, tato. Z Magdą wszystko gra, ślub zgodnie z planem.
— Dobrze. Naprawdę dobrze. Cieszę się, iż w końcu stałeś się mężczyzną, wybrałeś odpowiednią dziewczynę. Dajesz mi powód do dumy, synu.
I rzeczywiście, Krzysiek się zmienił. Z imprezowego żyjątka powoli przeistaczał się w osobę zainteresowaną rodzinnym biznesem. Zaczął choćby przychodzić do biura, uczyć się od ojca, wchodzić w szczegóły. Stanisław był zadowolony. Ale też niepokoił się – czy wszystko znowu się nie rozpadnie? Czy tamten stary Krzysiek nie wróci?
Ślub miał się odbyć za sześć dni, gdy niespodziewanie do ich domu wtargnął ojciec panny młodej. Mężczyzna był wściekły.
— Nie możecie poślubić mojej córki! — ryknął i cisnął na stół pendrive’a. — Obejrzyjcie to, a wszystko zrozumiecie!
Stanisław Janowicz włączył nagranie i jego twarz zbladła.
Na ekranie – Krzysiek, w klubie ze striptizem, pijany, rozwydrzony, lejący szampana, obejmujący półnagie kobiety. Data na nagraniu: „wczoraj”. Ale Krzysiek rozpoznał tę noc – to było rok temu. Przed Magdą. Przed wszystkim.
— To fałszywka! — wydusił. — To stare nagranie! Ktoś zmienił datę…
— Zamknij się — przerwał mu ojciec. — Zhańbiłeś mnie. Wynoś się. Już nie jesteś moim synem.
Krzysiek nie protestował. Wyszedł. Chciał wsiąść do auta, ale ochrona go zatrzymała. Zabrali kluczyki. Dom – już nie jego. Wszystko, co uważał za swoje, przepadło w jednej chwili.
Pojechał do najlepszego przyjaciela. Marek. Jedyny, komu mógł zaufać.
Ale gdy otworzył drzwi… w przedpokoju stali Marek i Magda. W szlafrokach. Twarze winne, ale nie skruszone.
— Nie myślałeś chyba, iż będzie na ciebie czekać? — rzuciła Magda. — Nie mam zamiaru się upokarzać. My z Markiem jesteśmy razem od dawna. Byłeś po prostu wygodny.
Krzysiek wyszedł. Świat przed jego oczami rozmazał się. Zaufanie – martwe. Miłość – kłamstwo. Przyjaciele – zdrada.
Szedł poboczem drogi. Pomyślał – wystarczy teraz jeden krok, a będzie cisza. Spokój. Bez bólu.
Zgrzyt hamulców. Krzyk.
— Oszalałeś?! Naprawdę masz dość życia?!
Mężczyzna koło sześćdziesiątki wyskoczył z samochodu. Złapał Krzysztofa za rękę.
— Chodź, chłopcze. Jedziesz ze mną. Opowiesz mi wszystko.
Krzysiek się nie opierał. Po prostu wsiadł.
Dom, do którego przyjechali, był głęboko na prowincji, w województwie podlaskim. Niewielki wiejski domek z ogrodem.
— Skromnie — powiedział staruszek. — Ale tu nikt ci nie podskoczy.
Dziewczyna na wózku przywitała ich w progu.
— Kasia, to Krzysiek. Z takimi jak on trzeba delikatnie. Chłopak ma przejebane.
— Przejebane? — Kasia się zaśmiała. — Żyje, cały, przystojny. A ja – niepełnosprawna. I jakoś daję radę. Studiuję. choćby się śmieję.
Krzysiek pierwszy raz od dawna się uśmiechnął. Była… inna. Nie biadoliła. Nie udawała twardej. Po prostu żyła. Po prostu promieniała.
Został. Wiktor Aleksandrowicz, gospodarz, zaproponował:
— Jak chcesz – mieszkaj. Ale będziesz pracował. Mamy tu gospodarstwo, ręce się przydadzą.
Krzysiek się zgodził. Harował. Nie narzekał. Śmiał się – pierwszy raz od dawna szczerze. Z Kasią zaprzyjaźnili się. Potem zbliżyli. Patrzył na nią inaczej. Nie jak na dziewczynę na wózku. Jak na światło w ciemności.
— Kasieńko… chyba się zakochałem — szepnął pewnego wieczoru.
— Nie „chyba”. Już po tobie — zaśmiała się.
Oświadczył się. Zgodziła się. Wzięli ślub. Urodziła się córka. I wtedy Krzysiek zrozumiał: znalazł coś, o czym choćby nie marzył. Prawdziwe szczęście.
Któregoś dnia, gdy córka pierwszy raz powiedziała „tato”, Krzysiek zrozumiał, iż prawdziwe życie dopiero się zaczyna.