Odwołałam ślub.
Tak właśnie, dwie tygodnie przed wyznaczonym terminem, który miesiącami planowaliśmy, spędziliśmy przy stołach, przeglądając każdy detal. Sala w Warszawie już była zarezerwowana, orkiestra z dworaka ćwiczyła repertuar, fotograf rozpisywał dzień minutę po minuty, a biała suknia leżała w szafie idealna, o jakiej marzyłam od pierwszego spojrzenia. Znaleźliśmy też mieszkanie jasne, niewielkie, ale przytulne, do którego mieliśmy wprowadzić się zaraz po ceremonii, by rozpocząć nową, wspólną drogę.
Dlaczego wszystko zrezygnowałam?
Ponieważ pan przyszły pan młody nagle postanowił, iż może podnieść rękę przeciwko mnie.
Nie myślcie, iż jesteśmy sekciarzami jesteśmy katolikami, przestrzegamy zasad skromności, nie dotykamy się w żaden sposób. Nasze spotkania były zawsze uprzejme, pełne szacunku, w granicach tradycji. Wierzyłam, iż przed sobą mam człowieka, który zbuduje rodzinę na fundamencie godności, łagodności i wzajemnego wsparcia.
Jednak w zwykły, pełen napięcia dzień, gdy przygotowania przytłaczały, on, jakby zerwany z łańcucha, podniósł głos. Najpierw był to krzyk ostry, donośny, zupełnie niezgodny z jego zwykłym spokojnym tonem. Chwilę później przyszedł dźwięczny policzek. Prawdziwy. Taki, który przyciemniał mi wzrok.
Tak, nie pomyliliście się. Ten absolwent prestiżowego seminarium, ten wzór do naśladowania, poważny uczony, człowiek, o którym wszyscy mówią, uderzył przyszłą pannę młodą na dwa tygodnie przed zaślubinami. Idealny obraz, co tu powiedzieć
Prawdziwe oblicze wyszło na jaw. Było chyba zawsze pod maską przyzwoitości, pobożności i szacunku. W momencie gniewu pokazał, kim naprawdę jest. I niestety nie był tym mężczyzną, który potrafi chronić i troszczyć się.
Czy mogę przyznać, iż w pewnym stopniu cieszę się, iż to się stało? Oczywiście. Brzmi to strasznie, ale prawdopodobnie uratowało mnie to od życia pod jarzmem potwora. Lepiej zobaczyć bestię przed małżeństwem, niż żyć z nią przez całe życie w ciągłym strachu przed każdym jego oddechem.
A co z moją rodziną po odwołaniu ślubu? Nie zaczynajmy. To huragan emocji, oskarżeń, pytań, niekończących się rozmów sąsiadów i znajomych. Powiem tylko jedno: jest mi niewyobrażalnie ciężko. Jestem rozbita. Potrzebuję terapii. Czasem myślę, iż jedyne, czego potrzebuję, to dobre lekarstwo, które może mnie na zawsze uśpi, by nie odczuwać tej niekończącej się bólu.
Zamiast wsparcia czuję, iż stałam się hańbą rodziny, jakby to ja coś zniszczyła, jakby to ja miałam znosić, jakby to była moja wina, rozumiecie? Moja dusza roztrzaskała się na tysiąc drobnych kawałków. Żyję w wewnętrznej mgle, jakby wszystko wokół działo się nie ze mną. Boli mnie to najgłębiej, w samej istocie mojego ja. Często łapię się na myśli, iż chcę zniknąć, rozpuścić się w powietrzu, zniknąć z tego świata, w którym tak mało współczucia i zrozumienia.
Mimo to nie napisałam tego wyznania przypadkowo. Kryje się w nim ważna wiadomość. jeżeli choć na chwilę przed ślubem poczujesz, iż człowiek, którego wybrałaś na męża, nie potrafi trzymać się w kryzysie
jeśli dostrzegasz, iż ma skłonność do wybuchów gniewu,
jeśli istnieje choćby najmniejsza szansa, iż podniesie rękę
stań i odwołaj wszystko. Po prostu zatrzymaj się. Zrób stop.
Nieważne, ile pieniędzy wydano. Nieważne, ilu ludzi będzie rozczarowanych, zszokowanych czy oburzonych. Nieważne, co powiedzą krewni, sąsiedzi, przyjaciele.
Wydaje mi się rozważniejsze zatrzymać życie na chwilę, niż później stać się kobietą, którą biją od pierwszego dnia małżeństwa i być może do końca życia.
A co ze mną? Nie proszę o litość. Będę wdzięczna jedynie za modlitwę, by mogła się podnieść. Aby kiedyś znów poczuła się cała. Aby w przyszłości udało mi się stworzyć prawdziwą rodzinę taką, o jakiej marzą wszystkie kobiety. Dom, w którym miłość jest delikatnością, a nie strachem. Gdzie dłoń służy wsparciu, nie uderzeniu.
Może kiedyś znów uwierzę w miłość.






