Osiem lat z dala od matki, powrót i nowa nadzieja w postaci dziecka.

twojacena.pl 5 godzin temu

Marek zatrzymał samochód przed bramą cmentarza i ciężko westchnął. Boże, ile razy obiecywał sobie tu przyjechać? Ile razy odkładał to „na później”? Gdy matka żyła — brakowało czasu. Po jej śmierci — jakby przeszłość przestała w ogóle istnieć.

A przecież dawno powinien się ocknąć. Zrozumieć, iż cały ten świat, który tak starannie budował, był tylko fasadą. Żadne słowo, żaden gest nie miał prawdziwej podstawy. Paradoksalnie, był teraz wdzięczny Beacie — swojej byłej żonie — iż rozwaliła ten kruchy domek z kart. Jedno słowo, i wszystko runęło! Takie niby idealne małżeństwo, takie „prawdziwe” przyjaźnie… A w rzeczywistości — jego żona, jego najlepszy przyjaciel i cała reszta, którzy wiedzieli i milczeli. To nie był tylko upadek. To był cios, z którego Marek do dziś się nie podniósł.

Po rozwodzie wrócił do rodzinnego miasta. Minęło osiem lat od pogrzebu matki. Osiem lat! I ani razu nie znalazł czasu, by odwiedzić grób. Dopiero teraz, gdy w życiu nie zostało już nic dobrego, pojął prostą prawdę: matka była jedyną osobą, która nigdy by go nie zdradziła.

Ożenił się późno — miał trzydzieści trzy lata, a Beata zaledwie dwadzieścia pięć. Dumny był z niej jak z trofeum. Piękna, elegancka, „wysokich lotów”, jak mu się wtedy wydawało. Teraz pamiętał jej twarz wykrzywioną wściekłością, słowa, którymi go obrzucała: iż nienawidziła go przez całe ich krótkie małżeństwo, iż każda noc z nim była dla niej torturą. Do dziś nie pojmował, jak mógł być tak ślepy. Płakała, przepraszała, mówiła, iż czuła się samotna… Ale wystarczyło rzucić „rozwód” — i maska opadła. Oto prawdziwa Beata.

Marek wysiadł z samochodu, sięgając po bukiet kwiatów z tylnego siedzenia. Szedł powoli, patrząc pod nogi. Ścieżka pewnie zarosła. choćby nie przyjechał, gdy stawiali nagrobek — wszystko załatwił przez internet, zdalnie. Jak symbol całego jego życia: wszystko z oddali, nic prawdziwego.

Ogrodzenie było czyste. Nagrobek też. Kwiaty świeże, ziemia starannie spulchniona. Ktoś dbał o grób. Pewnie któraś ze starych przyjaciółek matki. Choć… syn, jak widać, nie miał na to czasu.

Otworzył furtkę i szepnął:

— Cześć, mamo…

Gardło ścisnęło się, oczy zapłonęły. Marek nie spodziewał się, iż zapłacze. Był przecież biznesmenem, chłodnym, wyrachowanym, przyzwyczajonym do trzymania fasonu. A teraz łkał jak dziecko. Nie hamował łez. Były wyzwalające, oczyszczały duszę ze wszystkiego, co wiązało się z Beatą, zdradą, bólem. Jakby matka naprawdę była obok, głaskała go po głowie i szeptała: „Nic się nie martw, synku… Wszystko będzie dobrze”.

Długo siedział. W milczeniu. Ale w myślach rozmawiał. Przypominał sobie dzieciństwo: jak się przewracał, rozbijał kolana, a matka smarowała jodyną i powtarzała: „Zarośnie, choćby śladu nie zostanie”. I rzeczywiście – z czasem ból mijał. A matka zawsze dodawała: „Do wszystkiego można się przyzwyczaić, tylko do zdrady – nigdy”.

Teraz rozumiał każde jej słowo. Wtedy brzmiały jak zwykłe, czułe frazy, a okazały się mądrością.

Płacenie sąsiadce za opiekę nad domem nie było problemem, ale ile można trzymać dom zamknięty? Uśmiechnął się, przypominając, jak poznał tę sąsiadkę. Był wtedy w rozsypce, przygnębiony. A jej córka – Ewa – przywitała go z taką serdecznością… Rozmawiali, i jakoś samo się potoczyło. Wyjechał wczesnym rankiem, zostawiając kartkę, gdzie położyć klucze. Może z jej perspektywy postąpił podle. Ale niczego nie obiecywał. To była przelotna chwila. Ona właśnie rozwiodła się z mężem-tyranem, opowiadała, jak ciężko jej było. Oboje byli samotni. I tak się zeszli.

— Panie, pomoże mi pan?

Marek drgnął. Przed nim stała może siedmioletnia dziewczynka, trzymając pustą konewkę.

— Muszę przynieść wody, żeby podlać kwiaty. Właśnie je z mamą posadziłyśmy, a dziś mama zachorowała. Na dworze upał – uschną! Ale konewka jest za ciężka. Nie doniosę sama. Tylko niech pan nie mówi mamie, iż tu przyszłam. Jak będę nosić po trochu, i tak zauważy, iż znikałam.

Marek uśmiechnął się:

— Jasne, pokaż, gdzie iść.

Dziewczynka pobiegła przodem. Gadatliwa, żywiołowa. W pięć minut dowiedział się prawie wszystkiego: jak mama nie posłuchała rady i napiła się zimnej wody, jak zachorowała, jak przyszły na grób babci, która odeszła rok temu, i jak babcia na pewno by ją za to zbeształa. Dziewczynka chodziła do szkoły już rok i postanowiła mieć same piątki – a w przyszłości choćby złoty medal!

Z każdym słowem Marekowi robiło się lżej. Dzieci to prawdziwy cud. Pomyślał, jak bardzo chciałby mieć normalną rodzinę: żonę, która kocha, i dziecko, które czeka w domu. Jego Beata była jak droga lalka – piękna, ale bez duszy. O dzieciach choćby mowy nie było. Jak mówiła: „Trzeba być kompletną idiotką, żeby dla wrzeszczącego kłębka poświęcić figurę”. Pięć lat razem. I teraz rozumiał: nie miał ani jednego ciepłego wspomnienia z tego małżeństwa.

Postawił konewkę, a dziewczynka ostrożnie podlewała kwiatki. Marek spojrzał na nagrobek i zaniemówił. Na zdjęciu była… sąsiadka. Matka Ewy. Babcia tej dziewczynki.

— Helena Kowalska była twoją babcią?

— Tak! Pan ją znał? Chociaż po co pytam – pan przecież był u babci Heleny!

Marek przeniósł wzrok na dziewczynkę:

— Czyli ty… z mamą tu mieszkacie?

— No jasne! Mówiłam przecież – mama nie pozwala mi samej chodzić na cmentarz.

Marek bezradnie patrzył na dziecko. Więc Ewa wróciła i ma córkę. A on choćby nie wiedział… Chwila. Nie miał pojęcia, ile Ania ma lat. Może dziecko urodziło się później?

Dziewczynka gwałtownie się pożegnała i pobiegła, przypominając, iż nie można martwić mamy.

Marek wrócił do grobu matki, usiadł i zamyślił się. Coś w nim pękło. Teraz to pewnie Ewa dogląda domu. I płaci jej, choć wcześniej myślał, iż płaci jej matce. Ale w sumieMarek wstał, otarł łzy i postanowił, iż od dzisiaj już nigdy nie pozwoli, by prawdziwe życie przeciekało mu między palcami.

Idź do oryginalnego materiału