ŚWIECA NA WIETRZE
Wanda Leszczyńska zdjęła lateksowe rękawiczki i maseczkę ochronną, wrzuciła je do metalowej miski i zmęczona do granic możliwości wyszła z sali operacyjnej. To była jedna z tych operacji, gdzie stawką jest życie. Pacjent, Jerzy Witold Nowak, starszy mężczyzna z chorym sercem, cudem zniósł narkozę.
Teraz pozostawało tylko czekać…
Noc minęła bez snu. Leżała na wąskim łóżku w pokoju dyżurnego, wpatrując się w sufit. Biała, popękana tynkowa powłoka zdawała się wciągać ją w siebie, przypominając o przeszłości, którą głęboko pochowała. Te pęknięcia przywodziły na myśl to, co zostawiła daleko za sobą — małą zasypaną śniegiem wioskę Brzeźno pod Suwałkami, gdzie zaczęło się jej dorosłe życie.
Zamknęła oczy, a czas zaczął płynąć wstecz. Znów miała dziewiętnaście lat, stała przy zrujnowanym kościele — starym, drewnianym, ze sczerniałymi ścianami i dzwonem bezgłośnie wiszącym w przejściu.
W tamtych czasach, po skończeniu studiów, wysłano ją na prowincję. Tam po raz pierwszy poczuła, jak to jest żyć wśród ciszy, siarczystych mrozów i obojętności.
Pewnego dnia weszła do tego kościoła, jakby prowadzona przeczuciem. W środku pachniało kurzem, chłodem i woskiem. Zapaliła świecę, mając nadzieję, iż choć tu znajdzie odrobinę ciepła.
— Coś cię gnębi, siostrzyczko? — usłyszała za sobą.
Przed nią stał młody ksiądz — ojcieTomasz.
— Tylko zajrzałam — odparła z wymuszonym uśmiechem.
Od tamtej pory zaglądała częściej. Ich rozmowy były długie i ciche. Wydawał się jej bliski — mądry, wrażliwy. Jakby wiedział, jak jest zbudowana jej dusza.
Pewnego dnia szepnęła:
— Dziś są urodziny ojca. Był wojskowym. Zginął w 1920, pod Warszawą…
Nie wiedziała, iż to będzie zgubna pomyłka.
Tej nocy drzwi jej domu zatrzęsły się od uderzeń. Wanda narzuciła szlafrok, otworzyła — i wszystko się skończyło.
Rewizja, wrzaski, przekleństwa. Ojciec Tomasz był kapusiem. Wydał ją za „antypaństwowe” rozmowy.
W areszcie nie bito jej od razu. Najpierw była przesłuchanie. Śledczy niski, łysawy, o zmęczonym spojrzeniu.
— Siadaj. Jestem Kazimierz Dąbrowski. Nie bój się — powiedział cicho. — Nie wszyscy tu są bestiami. Chociaż czasy takie — człowiek jak świeca na wietrze. Najlżejszy podmuch — i po nim…
Nie uderzył. Patrzył ze współczuciem.
— Nie zdołam cię wyciągnąć, Wanda. Ale nie dam cię też wysłać do łagru. Spróbuję załatwić zesłanie. I módl się, by nikt więcej nie zainteresował się twoją sprawą.
Tak trafiła do Brzeźna.
Prowadziła tam jedna droga — zaśnieżona, prosta jak strzała. Zima była okrutna.
Nikt nie chciał jej przyjąć — zesłańców unikano. Pukała do każdych drzwi, a w odpowiedzi słyszała „Nie!” lub ciszę.
— Ludzi spotkasz i na końcu świata — przypomniała sobie słowa Dąbrowskiego.
Tylko jedne drzwi się otworzyły — stanęła w nich młoda wdowa, Krystyna.
— Wejdź. Tylko zachowuj się cicho.
Tak Wanda została u niej. Pracowała w ogrodzie, leczyła wieśniaków, opiekowała się dziećmi i zwierzętami. Ludzie powoli zaczynali ufać.
Minęły dwa lata. Co dwa tygodnie meldowała się w urzędzie powiatowym. Naczelnik, Piotr Zalewski, przyjmował ją w milczeniu, obojętnie stawiając podpis w dzienniku.
W trzecim roku wszystko się zmieniło.
Był wieczór. Zawieja.
Przed domem Krystyny zatrzymały się sanie. Wpadł Zalewski, cały w śniegu.
— Moja córka umiera. Pomóż.
Wanda zebrała narzędzia. Pognali do jego domu.
Na łóżku leżała dziewczynka, może siedmioletnia. Szara twarz, zapadnięte policzki, ledwo słyszalny oddech. W kącie nudziła się lekarka z powiatowego szpitala.
— Błonica — rzuciła.
— Jest skalpel?
— Przywiozą. Za jakieś pięć godzin.
— Za pięć godzin będzie za późno — odparła Wanda. — Potrzebuję noża, świecy i spirytusu.
Zalewski biegał jak szalony, przynosząc wszystko. Wanda zdezynfekowała nóż, wbiła go w gardło dziecka — ropień pękł.
Twarz zalala ropa i krew. Matka rzuciła się na nią — biła, wrzeszczała. Zalewski odciągnął żonę.
Noc Wanda spędziła przy łóżku dziewczynki. Nad ranem Ania zaczęła oddychać. Po dobie już się bawiła.
Przed wyjściem matka podeszła do Wandy.
— Wybacz. Myślałam, iż ty… a ty ją uratowałaś. Weź — podała torbę z jedzeniem, kocem i haftowanymi poszewkami.
Zalewski przyjeżdżał jeszcze wielokrotnie. Przywoził jedzenie. Już nie wymagał podpisów w dzienniku. Okazał się mniej twardy, niż sądziła — życie go tylko zahartowało.
Po półtora roku Wanda wróciła do miasta. Obroniła doktorat, wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci.
Minęły lata.
Pewnego dnia, spacerując po mieście, znalazła się przed tym samym kościołem. Wszystko się zmieniło: czysto, jasno, zadbanie.
Weszła. Pusto. Zakonnica zamiatała podłogę.
— Czy mogę zob„Ojca Tomasza już nie ma — zginął w wypadku samochodowym sześć lat temu” — odpowiedziała zakonnica, patrząc na Wandę uważnie, jakby odgadując, czy to jedna z tych, które znał za życia.