Nadal pamiętam ten poranek, gdy zadzwonił telefon. Numer szpitala. Serce zamarło mi w piersi, zanim jeszcze odebrałam.
„Pani Kowalska?” – usłyszałam. „Przykro mi. Pana mąż, Tomasz… nie udało się go uratować.”
Kolana ugięły się pode mną. Dzień wcześniej całował mnie w czoło i obiecał, iż wróci na obiad. Czekałam godzinami, tłumacząc sobie, iż korki albo klient zatrzymali go dłużej. Śmierć? Tego się nie spodziewałam.
Lecz to, co zdarzyło się potem, było innym rodzajem żalu. Gorzkim, skomplikowanym.
Tomasz miał syna, Bartka, z poprzedniego związku. Miał siedemnaście lat, gdy się pobraliśmy. Starałam się być uprzejma, ale nigdy nie zżyliśmy się. Odwiedzał nas czasem, ale zawsze miałam wrażenie, iż patrzy na mnie z góry. Byłam młodsza od Tomasza i w każdym jego wymuszonym uśmiechu czułam osąd.
Mimo wszystko Tomasz go kochał. To mi wystarczało, by znosić jego obecność.
Po śmierci męża Bartek pojawił się pod drzwiami z plecakiem.
„Wyrzucili mnie” – powiedział. „Mogę zostać u ciebie?”
Mrugnęłam. Trzydzieści osiem lat, świeża wdowa, złamane serce i krucha sytuacja finansowa. Polisa jeszcze nie wypłynęła, a ja nie miałam stałych dochodów. Dom wydawał się pusty, zimny, jak trumna bez Tomasza. Nie miałam miejsca dla ponurego dwudziestosiedmiolatka, który ledwie na mnie spojrzał podczas wizyt.
„Przykro mi, Bartku” – odparłam, starając się, by głos mi nie zadrżał. „Nie jestem teraz w stanie gości przyjąć.”
Nie protestował. Skinął głową, spojrzenie puste. Potem odwrócił się i odszedł.
I już go nigdy nie zobaczyłam.
Minione dziesięć lat to mgła. Sprzedałam dom. Przeprowadziłam się do mniejszego mieszkania. Zaczęłam pracę w bibliotece. Życie ułożyło się cicho, skromnie. Raz czy dwa ktoś się pojawił, ale nikt nie zastąpił Tomasza.
Czasem myślałam o Bartku. Skończył szkołę? Znalazł pracę? ale odsuwałam te myśli. Był dorosły. Nie moja sprawa.
Aż pewnego dnia, po dziesięciu latach, wszystko się zmieniło.
Zaczęło się od listu.
Czarna koperta, brak nadawcy. W środku jedna kartka.
„Pewnie mnie pani nie pamięta. Nazywam się Irena. Byłam pracownikiem socjalnym Bartka Kowalskiego po śmierci ojca. Często o pani mówił.”
„Chciałam, by pani wiedziała, iż Bartek odszedł w zeszłym tygodniu. Zmarł we śnie. Zawał. Miał zaledwie trzydzieści siedem lat.”
„Miał ciężkie życie, ale nigdy pani nie obwiniał. Rozumiał pani żałobę. Uznałam, iż powinna pani wiedzieć.”
Godzinami wpatrywałam się w te słowa. Dłonie mi drżały. Serce waliło.
Bartek nie żyje? Taki młody. Taki pełen życia, choćby w swojej posępnej ciszy.
A potem… wina.
Przytłaczająca, dławiąca wina.
Nie spałam tej nocy. Rano obdzwoniłam wszystkie możliwe numery. Odnalazłam Irenę i błagałam, by powiedziała więcej.
Była życzliwa. Spokojna. Umówiłyśmy się na kawę.
„Przez jakiś czas mieszkał w schronisku” – powiedziała. „Potem pracował jako woźny. Cichy typ. Nigdy nie sprawiał kłopotów. W portfelu nosił zdjęcie pani męża.”
„Tomasza?” – spytałam zdumiona.
Skinęła głową. „Mówił, iż to jedyny, który w niego wierzył. Tęsknił za nim cały czas.”
Przełknęłam ślinę.
„A… ja? Mówił coś o mnie?”
Irena zawahała się. „Mówił, iż żałował, iż potoczyło się inaczej. Ale nie obwiniał pani. Twierdził, iż żałoba dziwnie działa na ludzi.”
Tamtej nocy płakałam jak dawno nie płakałam.
Tydzień później Irena zadzwoniła ponownie.
„Bartek zostawił mały magazynek. Nie miał wiele, ale… jest coś, co powinna pani zobaczyć.”
Dwie godziny jazdy.
Magazynek wielkości szafy. W środku dwa kartony, kilka książek i ten sam plecak, który miał, gdy go odprawiłam.
W plecaku był dziennik.
Usiadłam na zimnej podłodze i otworzyłam.
*18 sierpnia*
*Nie pozwoliła mi zostać. Rozumiem. Straciła tatę. Pewnie byłem dla niej żywym przypomnieniem.*
*3 września*
*Dostałem robotę – sprzątanie biur nocą. Nic wielkiego, ale stabilne. Oszczędzam na małe mieszkanie.*
*25 grudnia*
*Pierwsze święta bez taty. Zostawiłem kwiat przed dawnym domem. Mam nadzieję, iż u niej wszystko w porządku.*
*22 marca*
*Zdałem maturę dla dorosłych. Myślałem, żeby jej napisać. Nie chciałem się narzucać.*
*9 lipca*
*Awans na brygadzistę. Czasem wyobrażam sobie, iż tata byłby ze mnie dumny. Ta myśl daje mi siłę.*
*4 października*
*Pewnie dawno odeszła dalej. Zasługuje na spokój. Ale szkoda, iż nie mogłem się pożegnać.*
Gdy dobrnęłam do końca, łzy zmoczyły papier.
Jak mogłam być tak ślepa?
Myślałam, iż chronię siebie… a w rzeczywistości porzuciłam kogoś, kogo kochał mąż. Kogoś, kto pragnął tylko bliskości.
Zorganizowałam małą uroczystość dla Bartka.
Skromna msza w lokalnym kościele. Zaprosiłam Irenę, kilku współpracowników, choćby parę osób ze schroniska. Powiedziałam kilka słów, przeczytałam fragmenty dziennika. Ludzie płakali.
Dotknął więcej serc, niż sądziłam.
Tej nocy stanęłam w kuchni, trzymając dziennik.
„Przykro mi, Bartku” – szepnęłam. „Nie wiedziałam. Powinnam była spróbować.”
Tamta chwila nie przywróciła go. Ale rozpoczęła coś nowego.
Uleczenie.
Kilka tygodni później zaczęłam wolontariat w schronisku dla młodzieży. Słuchałam ich historii. Pilnowałam, by nikt nie czuł się zbędny.
To było minimum, co mogłam zrobić.
Czasem śni mi się Tomasz i Bartek.
Są razem, śmieją się. Bartek już nie jest tym zamkniętym w sobie chłopakiem, którego pamiętam. Promienieje. Jest cały.
A w tych snach Tomasz odwraca się do mnie i uśmiecha.
Jakby chciał powiedzieć: „Poznałaś prawdę. I na miłość nigdy nie jest za późno.”