**Dziennik, 10 czerwca**
Pięć pierwszych lat z Krzysztofem wyglądało jak sceny z rodzinnego serialu. Wszystko dzieliliśmy: plany, radości, obawy. Był dla mnie opoką — szczery, niezawodny. Aż nagle coś się zmieniło.
Coraz częściej zostawał po godzinach. Telefon trzymał przy sobie, wyciszał, odwracał ekranem do dołu. Z początku tłumaczyłam to sobie: praca, projekty, zmęczenie. Ale niepokój rósł, a z nim — podejrzenia.
Pewnego wieczoru, gdy znów wrócił późno, usłyszałam, jak rozmawia w przedpokoju:
— Dobranoc, kochanie. Do jutra…
Zamarłam. Tak nie mówi się do kolegi. „Kochanie”. Do jutra. Czuję, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Zdrada? Myśli wirują. Nie chcę wierzyć, ale nie umiem odpuścić.
Zaczęłam śledzić. Przeglądałam jego telefony, sprawdzałam trasy, historię przeglądania. Nic. Żadnego śladu. Ale ten głos w środku nie milknął.
A potem stało się coś, co przewróciło wszystko do góry nogami.
W sobotę rano oznajmił, iż jedzie na „ważne spotkanie”. Nagle, w weekend? Nigdy wcześniej nie pracował w soboty. Kiwnęłam głową, ale we mnie kipiało. Powiedziałam, iż jadę do sklepu, a gdy tylko odjechał, ruszyłam za nim.
Jechał prawie godzinę, w głąb miasta, w nieznane mi dzielnice. Dłonie trzęsły mi się na kierownicy, ale nie mogłam się wycofać. Musiałam wiedzieć.
Zatrzymał się przy zniszczonym budynku. Stary kościół, odrapane ściany, zaniedbany ogród. Zaparkowałam w pewnej odległości i obserwowałam. Krzysztof wysiadł i bez wahania wszedł do środka.
Minęło dwadzieścia minut. Ledwo oddychałam. Nagle w drzwiach pojawił się mężczyzna w czarnej koszuli z białym kołnierzem — ksiądz. Uścisnęli się, zamienili kilka słów, po czym Krzysztof zniknął w środku.
Nie wierzyłam własnym oczom. Co on tam robi? Dlaczego mi nie powiedział? Nigdy nie wspominał o wierze, o religii.
Czekałam w samochodzie, wbijając paznokcie w kierownicę. Wreszcie wyszedł. Ten sam, w zwykłym ubraniu, ale… inny. Spokojniejszy, jakby lżejszy. Rozejrzał się — zerknęłam, przywarłam do fotela. Serce waliło jak młot. Odjechał. Ja za nim — do domu.
Gdy otworzył drzwi, stałam już w przedpokoju.
— Cześć — powiedział, patrząc na mnie zdziwiony. — Zapomniałaś czegoś?
Skrzyżowałam ramiona.
— Śledziłam cię. Byłeś w kościele.
Zastygł. Oczy pociemniały, ramiona się spięły. Spodziewałam się wymówek, kłamstw. Ale on zrobił krok w moją stronę.
— Przepraszam. Powinienem był powiedzieć wcześniej. Nie wiedziałem jak.
— Co to było, Krzysztof? — głos mi zadrżał. — Jesteś… księdzem?
Skinął głową.
— Uczyłem się w tajemnicy. Latami. Zdawałem egzaminy. Zawsze czułem, iż to moja droga. Ale bałem się, iż nie zrozumiesz. Żyłem… podwójnie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. To nie była zdrada. Nie było innej kobiety. Było całe życie, które przede mną ukrywał.
— Dlaczego milczałeś?
— Bałem się, iż stracę ciebie. Że jeżeli się dowiesz — odejdziesz. A to stało się częścią mnie. Nie od razu, ale stało.
Milczeliśmy. Patrzyłam na człowieka, którego kochałam, i jakbym pierwszy raz widziała go naprawdę.
— przez cały czas chcesz być ze mną? — szepnęłam.
— Bardziej niż cokolwiek. Ale nie mogę już żyć w ukryciu. To moja prawda, Aniu.
Nie odpowiedziałam. Tylko podeszłam i przytuliłam go. Płakałam, nie mogąc powstrzymać burzy w środku. I wtedy chyba zrozumiałam: on mnie nie zdradził. Szukał siebie. Znalazł. A ja… muszę zdecydować, czy potrafię być przy nim — takim, jaki jest.
**Lekcja na dziś:** Miłość czasem wymaga przyjęcia prawdy, choćby gdy boli. Czasem druga osoba nie kłamie — po prostu walczy o to, by być sobą.