Powrót Koki: opowieść o miłości silniejszej niż ból

newsempire24.com 1 tydzień temu

*Dziennik*

Pięć lat temu, w jednym z blokowisk w Poznaniu, moje życie zmieniło się na zawsze. Był upalny, zwyczajny dzień, gdy za oknem usłyszałem żałosne skomlenie. Pomyślałem — pewnie kotek. Wyjrzałem… i zamarłem. W płytkim dole, owinięty w foliową reklamówkę, skomlał szczeniak. Wyrzucony jak śmieć.

Wypadłem na zewnątrz, kolana się trzęsły. Zszedłem na dół i drżącymi rękami wyciągnąłem go. Malutki, brudny, przerażony… Przywarł do mnie, a ja zrozumiałem: jest mój. Mój sens. Moje przeznaczenie. Wiedziałem, iż żona będzie przeciw — wynajmujemy mieszkanie, ledwo wiążemy koniec z końcem. Ale nie mogłem postąpić inaczej.

Pod blokiem stała stara „malucha” sąsiada, od lat nieużywana. Wyprosiłem klucze i urządziłem psu tymczasowy dom. Nazwałem go Burek. Od tego dnia zaczęła się wojna — z sąsiadami, z żoną, z samym sobą. Ludzie narzekali, ktoś podrzucał trutkę. Żona wściekała się: „Nastawiłeś przeciwko nam całe osiedle!”. Mnie to nie obchodziło. Liczył się tylko Burek.

Rósł, czekał na mnie po pracy, bawił się, skomlał nocą, gdy zamykałem samochód. Czasem schodziłem o trzeciej nad ranem, by tylko pokazać mu twarz — żeby się uspokoił. Chwytał mnie za palce, gdy podawałem mu parówkę. A jeżeli się spóźniałem, nie zasypiał. Czekał. Dopiero gdy go pogłaskałem, wracałem do domu… wtedy zasypiał pod autem.

Żona marudziła, zazdrościła: „Kochasz tego psa bardziej niż mnie”. A ja już nie wyobrażałem sobie życia bez Burka. Gdy zachorowałem — przez dwa dni nic nie jadł. Sąsiad dzwonił zirytowany: „Co to za choroba? Siedzi pod oknem, nie je, nie odchodzi, tylko czeka…”. Nie wytrzymałem — zerwałem się i, mimo gorączki, pobiegłem do niego.

Pokochał nasze podwórko — biegał za dziećmi, merdał ogonem do sąsiadów. Ci, którzy wcześniej go nienawidzili, zaczęli go dokarmiać po cichu. Stał się częścią mojego świata. Bałem się spóźnić — on zawsze czekał. Rozpoznawał dźwięk mojego auta, rzucał się na powitanie, wskakiwał mi w ramiona, lizał po twarzy. Tylko z nim czułem się potrzebny.

Bał się mojej żony — choć nigdy go nie uderzyła. Może wyczuwał chłód. A nocami sam gonił stado bezpańskich psów, broniąc osiedla jak rycerz. Na moje urodziny cała rodzina zbierała kości — wiedzieli, iż Burek zje pierwszy. Znali go wszyscy. I wszyscy go lubili.

Aż pewnego dnia… Byłem na imieninach kolegi. Śmiałem się, bawiłem. Nagle — telefon. Drżący głos: „Przyjeżdżaj natychmiast… Burek…”.

Porzuciłem wszystko — tort, gości, telefon. Biegłem. Gdy dotarłem, upadłem na kolana. Burek leżał pod klatką, poszarpany, zalany krwią. Z oczu spływała mu czerwona strużka, ciało jak szmata… Krzyczałem, płakałem, nie wiedziałem, za co się złapać. Weterynarza na osiedlu nie było. Żona była w szoku, sąsiedzi bezradni.

Burek nie reagował, tylko czasem jęczał. Kilku mężczyzn zaniosło go za blok, gdzie było ciszej. A ja siedziałem w domu, łykałem tabletki, szlochałem, modliłem się. Rano pobiegłem tam. Ale już go nie było.

Sąsiedzi powiedzieli: „Nocą znowu przyszła wataha. Odszedł… Odszedł, by umrzeć sam. Nie chciał, żebyś go takiego widział…”.

Zemdlałem. Ocucono mnie, potem leżałem w łóżku. Gorączka, osłabienie. Nie jadłem, nie mówiłem, nie wychodziłem. Dzwonili przyjaciele, rodzina. Ktoś się śmiał: „Co ty, to przecież tylko pies!”. Ale Burek nie był „tylko psem”. Był wszystkim.

Trzeciego dnia żona, niespodziewanie, postawiła na swoim: „Pakuj się. Zabieram cię”. Oprotestowałem, ale nalegała. Myślałem — zawiezie mnie do parku, żebym się rozerwał.

Zatrzymaliśmy się na działce. Przytuliła mnie i szepnęła: „Nie mogłam patrzeć, jak gasniesz. Kocham cię…”. Próbowałem się uśmiechnąć. Nagle… usI usłyszałem znajome szczeknięcie, a gdy odwróciłem głowę, zobaczyłem Burka – słabego, ale żywego, z ogonem merdającym jak szalony.

Idź do oryginalnego materiału