Pozostanie to istnienie

newsempire24.com 3 dni temu

Dziś znowu o świcie wyszłam ze swojej starej blokowiskowej klitki na warszawskim Ursynowie. Dokładnie o 7:45. Nie dlatego, iż miałam gdzieś iść — emerytura, dzieci dawno wyfrunęły, roboty od lat żadnej. Po prostu ciało pamięta. To drzwi skrzypią w przedziennym zimnie, to chrzest piasku pod butami, ta wilgoć wiosenna, co za kołnierz się czepia.

Mijałam kiosk, gdzie sprzedawcy już choćby nie pytali o kawę — wiedzieli: zawsze mam termos. Kiwałam głową, jakbym mówiła: „Wszystko gra. Jak zwykle”. Podwórko, ławki pod kasztanem, apteka, schody Poczty Polskiej — wszystko znało mój krok. choćby te kundelki przestały szczekać — wiedzą, swoja.

Mój szlak wiódł zawsze do tej ostatniej drewnianej ławki pod starym klonem. Krzywa była, z deszczułką w środku wypolerowaną przez tyłki całej dzielnicy. To ja ją kiedyś montowałam, jeszcze jak w Zakładzie Gospodarowania Nieruchomościami pracowałam — tabliczki wkręcałam, dachy łatałam, żarówki zmieniałam. Wtedy się zdawało, iż takie jak ja trzymają te bloki w kupie. A ta ławka? Stała. Śruby zardzewiałe, ale trzymają.

Siadałam, nalewałę mocną czarną herbatę w zakrętkę od słoika, rozkładałam na kolanach Gazetę Wyborczą, której nie czytałam, tylko trzymałam jak kotwicę. Patrzyłam, jak ludzie mijają: dzieciaki do szkoły, pracusie do roboty, baby po zakupy. Kurtki się zmieniały, buty, twarze — a ja zostawałam. Jak znak drogowy na zakręcie czasu.

Czasem ktoś przysiadł: babcia z trzeciego klatki, spóźniony gimnazjalista, facet z owczarkiem, jakaś studentka z kubkiem termicznym. Posiedzą pięć minut — idą. A ja? Zostawałam. Jakbym była przedłużeniem tej ławki — jej głosem, jej westchnieniem.

Pewnego dnia podeszła jakaś kobieta. Ze czterdziestka, w płaszczu, z aparatem na szyi. Zawahała się, potem:

— Przepraszam… mogę panią sfotografować?

Podniosłam brew:

— Mnie? Nie pomyliła się pani?

— Nie. Robię projekt. O tych, co zostali. Pani jest… jak część tej dzielnicy. Jak się panią widzi, to czuje się, iż nie wszystko przepadło. Że jeszcze ktoś tu jest. Prawdziwy.

Uśmiechnęłam się, odłożyłam gazetę.

— No to pstrykaj, skoro tak nalegasz. Tylko podpisz, iż nie śpię. Żebym nie wyglądała jak ten weteran w Łazienkach.

— Napiszę, iż pani jest strażniczką czasu — odpowiedziała, też się śmiejąc.

— Tylko nie rób tak smętnie. Ze światłem. Żeby nie było jak w kronice kryminalnej.

Po tygodniu moje zdjęcie wisiało w lokalnej grupie na Facebooku. Setki komentarzy: „Też ją codziennie widzę”, „Bez niej ulica to nie ulica”, „Ona jest jak pomnik”. Czytałam, uśmiechałam się pod nosem. I dalej tak siedziałam. Piłam herbatę, trzymałam gazetę. Czasem widziałam w oczach przechodniów to samo spojrzenie — uważne, wdzięczne.

Wiosną przyszli robotnicy wymieniać ławkę. Nowa, szara, metalowa. Zimna. Bez śladów rąk, bez zapachu drewna. Jeden z nich spojrzał na mnie:

— Szkoda?

Pokręciłam głową, ale nie na ławkę — na cień, który od niej padał.

— Szkoda. Ale chyba nie tylko mnie.

Nie przeszkadzałam. Tylko wieczorem, gdy ucichło, wróciłam. Przyniosłam słoik z brązową farbą i pędzelek. Narysowałam cieniutką szczelinę — dokładnie tam, gdzie była na starej desce. Jak pamiątkę. Jak znak.

Potem usiadłam, nalałam herbaty, rozłożyłam gazetę. I nagle nowa ławka lekko skrzypnęła. Jakby mnie poznała.

Od tamtej pory znów tam siedzę. W tym samym miejscu. W tym samym czasie. Tylko ławka inna. Ale herbata ta sama — gorzka, z metalicznym posmakiem. I gazeta też. I ludzie ci sami, tylko trochę starsi. Idą, kiwają głowami. Ktoś się zatrzyma, ktoś rzuci „dzień dobry”. A jeden malec, przechodząc z mamą, powiedział:

— Mamo, to jest ta babcia! Z tego zdjęcia! Ona naprawdę istnieje!

Czasem, żeby zostać, nie trzeba nigdzie iść. Nie trzeba nic mówić. Trzeba po prostu być. W jednym miejscu. Długo. I z sercem. Żeby ktoś pewnego dnia, przystając na sekundę, pomyślał: „Dobrze, iż ona tu jest”. I cicho — bardzo cicho — się uśmiechnął.

Idź do oryginalnego materiału