*Dziennik*
— Mamo, nie dzwoń do mnie codziennie — usłyszałem te słowa, które rozbiły mi serce na kawałki. Mój jedyny syn, mój własny chłopiec, rzucił to zimnym, obojętnym tonem, jakby mówił o pogodzie.
Szedłem wtedy z przyjacielem, Stanisławem, przez park w Krakowie. Rozmawialiśmy o życiu, jak to starzy kumple. Nagle zadzwonił jego telefon. Odszedł na bok, gadał z dziesięć minut, a gdy wrócił, cały się śmiał.
— Synowa dzwoniła, wyobrażasz sobie? Mały Wojtuś ma pierwszy ząbek! — mówił, błyszcząc oczami. — Znaleźli go przy obiedzie. Starsza wnuczka później ząbkowała, a ten chłopak szybki! Zaraz po spacerze skoczę do sklepu po sernik i wpadnę do nich na kawę. Sami zaprosili!
— I tak długo o tym rozmawialiście? — zapytałem, czując, jak coś ściska mnie w gardle.
— A nie tylko o ząbek! O życiu, o rodzinie, o pierdołach. Codziennie gadasz z kimś, to zawsze coś nowego. Z synem też gadamy, choć zajęty, ale zawsze znajdzie minutę. A z synową to w ogóle — zaczynamy od jednego, kończymy na drugim. choćby nie pamiętam, od czego się zaczęło. Jak z własną córką.
A u mnie… nie. U mnie inaczej.
Mój syn mieszka w tym samym mieszkaniu, które mu oddałem, gdy sam wyprowadziłem się na wieś, po śmierci żony. Pracuje w Warszawie, żona na macierzyńskim z małą Zosią. Nigdy nie było między nami kłótni — zawsze grzecznie, zawsze spokojnie. Ale też nigdy nie było bliskości. A gdy próbuję się zbliżyć, uderzam w mur.
— Tato, co nowego? Pracowałem, jadłem, spałem. Żona w domu, wszystko gra. Po co codziennie dzwonić? — oto cała nasza rozmowa.
Nie nachodzę ich od rana do nocy. Nie wtrącam się. Chcę tylko wiedzieć, jak tam Zosia rośnie, czy zdrowi, czy coś interesującego się dzieje. Ale gdy dzwonię — syn rzuca „Zajęty” albo odpowiada krótko, zirytowany. A jeżeli uda mi się złapać synową — usłyszę tylko „tak”, „nie” i „wszystko w porządku”. Żadnego ciepła, żadnej duszy.
Idę dalej z Staszkiem, a on wpadnie do Biedronki, kupi ciasto, pójdzie do nich na herbatę. U nich święto. A u mnie? Cisza. choćby nie wiedziałem, kiedy Zosia dostała pierwszego zęba. Dowiedziałem się potem, przypadkiem, od sąsiadki. Nie powiedzieli. Nie zaprosili. Moje delikatne prośby o wizytę — olewane. Jakbym był natrętem.
Pewnego dnia zebrałem się w sobie. Upiekłem szarlotkę, ubrałem najlepszą marynarkę i poszedłem bez zapowiedzi. Synowa otworzyła drzwi — zdziwiona, niemal przestraszona. Zjedliśmy ten placek, owszem… ale atmosfera była jak w urzędzie. Chłodna, sztywna. Jakbym przyszedł nie do syna, a do obcych ludzi. Potem on sam pociągnął mnie na balkon i szepnął:
— Tato… następnym razem zadzwoń wcześniej, dobrze?
Zadzwoń? Do własnego mieszkania? Do rodziny, dla której harowałem całe życie? Odmawiałem sobie wszystkiego, by on miał lepiej. A teraz jestem intruzem.
Dwa miesiące później w końcu umówiliśmy się na widzenie z Zosią. Zawsze był jakiś powód — „choroba”, „nie teraz”, „zły moment”. A potem dowiedziałem się, iż rodzice synowej mieszkają w Niemczech i choćby przez telefon nie widują wnuczki. Ona sama? Nie tęskni. Nie dzwoni. Widocznie taka już jest — zimna. A mój syn? Stał się taki jak ona.
— Tato, ty tylko narzekasz. Wszystko ci nie pasuje. Po twoich zwykłych rozmowach jestem wykończony. Masz przecież kolegów — z nimi gadaj. Ja po twoich telefonach nie mogę się skupić. I w ogóle — o czym tu codziennie gadać? — rzucił raz prosto z mostu. Bez skrupułów.
I teraz siedzę sam w cichym domu. Bez telefonów, bez gości, bez sernika i bez Zosi. Wiem, iż jeżeli coś mi się stanie, on choćby nie zauważy. Chyba iż ktoś z sąsiadów zadzwoni. Mój przyjaciel Staszek żyje życiem swoich dzieci i wnuków, a ja… wspomnieniami o tym, jak kiedyś miałem syna, który mówił do mnie „tato” z miłością… a teraz tylko prosi, żebym nie dzwonił.
I tak żyję. W ciszy. Z tą ciszą.
(Dziś zrozumiałem: rodzina to nie tylko krew. To także obecność. A jeżeli jej zabraknie — zostaje tylko pustka.)