Gdy pierwszy raz spotkałam Marcina, myślałam, iż wygrałam los na loterii. Był dokładnie taki, jak mężczyźni z romantycznych powieści — troskliwy, czuły, pełen uwagi. Nie tylko się mną interesował — żył mną. Codziennie kilka telefonów: „Jak się czujesz?”, „Ciepło się ubrałaś?”, „Jadłaś dziś coś?”. Gdy tylko na dworze ściemniało się i zaczynał padać deszcz, stał już pod moją pracą z parasolem. Każdego ranka na moim biurku leżał bukiet — raz tulipany, raz róże, innym razem stokrotki. Koleżanki z pracy zazdrościły, a ja nie wierzyłam w swoje szczęście.
Otaczał mnie pełnym ciepła. Spacerowaliśmy nocami, trzymając się za ręce, gadając o niczym jak dzieciaki. A potem się oświadczył — klasycznie, z pierścionkiem, na kolanach, w kawiarni, gdzie mieliśmy pierwszą randkę. Pojechał choćby poznać moich rodziców do Wrocławia — tak bardzo traktował to poważnie. Byłam wtedy szczęśliwa jak nigdy, jakbym nie żyła, a tylko oglądała film, w którym jestem główną bohaterką.
Ale ta bajka skończyła się zaraz po ślubie.
Najpierw zmiany były ledwo zauważalne. Zniknęły poranne wiadomości, przestał dzwonić z pytaniem: „Jak tam, kochanie?”. Kwiaty rozpłynęły się w powietrzu, jakby nigdy ich nie było. Pocałunki stały się formalnością, jakby tylko odhaczał obowiązek, a nie okazywał uczucie. Kiedyś nie mógł oderwać ode mnie wzroku, a teraz? Jakbym była przezroczysta.
A w domu… w domu się odgrodził. Tam, gdzie kiedyś sam chwytał za narzędzia i pytał, czy pomóc, teraz tylko wzdychał: „Jak ci zależy, to zadzwoń po fachowca”. Innym razem: „Sam(a) chciałeś(aś), sam(a) rób”. Nie myje naczyń, nie zamiata, choćby gwoździa wbić to dramat. A przecież przed ślubem chwalił się, iż jest złotą rączką.
Nie rozumiem, o co chodzi. Ja się nie zmieniłam. przez cały czas jestem szczupła, zadbana, atrakcyjna. Mężczyźni na ulicy wciąż się oglądaA on? Jakby mnie w ogóle nie widział, jakbym była tylko meblem w jego życiu.