Zawsze byłem zamkniętym człowiekiem, wolącym samotność od hałaśliwego towarzystwa. Po ślubie poczułem, iż w żonie znalazłem całe to ciepło, zrozumienie i wsparcie, których może mi wcześniej brakowało. Było mi dobrze w tym przytulnym kokonie dwojga. Przyjacielskie więzi — rzadkie, ale mocne: z dwoma kolegami mieszkaliśmy w różnych miastach, czasem dzwoniliśmy, pisaliśmy. Mieliśmy to coś: rzadkie, ale szczere. I to mi w zupełności wystarczało.
Ale była jeszcze jedna. Halina.
Jak pojawiła się w moim życiu — nie potrafię wytłumaczyć. Spotkaliśmy się przypadkiem, pogadaliśmy, wymieniliśmy numery. Na początku wszystko było po przyjacielsku niewinne: życzenia świąteczne, niespodziewane przysługi, troska. Hala jakby wplotła się w moje życie, ale rozplątać tego supełka było niemożliwe — wszystko wydawało się takie miłe. A potem zrozumiałem: nie jesteśmy sobie pisani. Była człowieką z innego kręgu, a w towarzystwie moich przyjaciół i współpracowników jej familiarność wprawiała mnie czasem w zakłopotanie. Po jej “żartach” zapadała cisza, którą musiałem gwałtownie wypełniać śmiechem lub słowami. Za każdym razem usprawiedliwiałem się tymi samymi słowami: “Halina to z serca kobieta. Nie oceniajcie człowieka po zachowaniu.”
Czuła, kiedy miałem gości i pojawiała się akurat wtedy. Bez zaproszenia. Z nieodłączną butelką wina. choćby jeżeli w domu byli ludzie, dla których takie trunki były nie do pomyślenia. I za każdym razem — toast. Długi, uroczysty, w którym przedstawiałem się niemalże jako bóstwo w ludzkiej skórze: “…ja i Wojciech, choć nie urodziliśmy się z jednej matki, to jak kluski z jednego garnka…”. Wstyd, niezręczność, dyskomfort.
Żona jej nie znosiła. Uważała, iż pozwalam sobą manipulować z powodu słabości charakteru. Odpowiadała na jej tyrady równie przesadzonymi komplementami, po czym wychodziła, zostawiając mnie sam na sam z tym “teatrem absurdu”. Często się kłóciliśmy przez Halę. Oskarżałem ją o snobizm, a ona mnie o ślepotę.
Ale przejdźmy do sedna. Hala była ze mną przez 12 lat. I wydawałoby się, iż przez te lata nie wydarzyło się nic katastrofalnego. A potem wszystko się zaczęło.
Na jedne z urodzin podarowała mi piękną bieliznę z nylonu. Po pierwszym dniu noszenia moje ciało pokryło się wysypką. Diagnoza — alergia na syntetyki. Od tamtej pory tylko bałchać. Wtedy choćby nie przyszło mi do głowy łączyć tego z Halą.
Po kilku miesiącach moje lekko falowane włosy stały się kręcone jak u Murzynki. Splotły się w kołtuny, wypadaly garściami. Męczyłem się, aż w końcu wyrzuciłem grzebień — też prezent od Hali. Włosy zaczęły wracać do normy.
Później — zniknięcie większej sumy z portfela. Tego samego, który podarowała mi na Dzień Kobiet. Żona wtedy po raz pierwszy rzuciła: “Kto inny mógłby wybrać taki paskudny kształt portfela?”.
Moja córka Zosia zaczęła się źle czuć po każdej wizycie Haliny. Nudności, gorączka, wymioty. Żona żartowała: “Zosię od Haliny rzyga”. Śmiałem się. Na próżno.
Nasz kot, Mruczek, żył z nami 7 lat — łagodny, wykastrowany, flegmatyczny. Pewnego razu nie było nas w domu dwa dni. Hala, oferując się zaopiekować nim, zabrała go do siebie. Po powrocie kot niespodziewanie rzucił się na mnie — rozdarł ramię do krwi. Od tamtej pory stał się agresywny. I za każdym razem, gdy zachowywał się dziwnie, w powietrzu słychać było: “…po tym, jak był u Hali…”.
Nadal niczego nie rozumiałem. Aż wydarzyło się TO.
Żegnając Halę, machinalnie wziąłem pilot i nacisnąłem przycisk przełączający telewizor na kamerę w klatce schodowej. Kamera była ukryta — nikt poza rodziną o niej nie wiedział.
Na ekranie zobaczyłem: Halina przykuca przed naszymi drzwiami i… czyści wycieraczkę. Potem wyjmuje coś z torby, staje na palcach i wkłada to nad framugę. Wychodzi.
Gdy, jak sparaliżowany, podszedłem i przesunąłem ręką po górze futryny — ukłułem się. Sterczały tam trzy zardzewiałe igły. A pod wycieraczką — ziarna ułożone w dziwny wzór. Nigdy bym ich nie zobaczył — sprzątaczka regularnie myje podłogę, choćby pod wycieraczką.
Zawinąłem igły i ziarna w papier i zostawiłem do wieczora.
Żona wysłuchała mnie i po raz pierwszy od 15 lat małżeństwa nazwała mnie durniem. Nie było to obraźliwe — słusznie. Zebrała wszystkie prezenty od Hali, od kartek po broszki i wywiozła za miasto. Wrzuciła do bagna. “Żeby nikomu nie wpadły w ręce”.
Zadzwoniłem do Hali i powiedziałem tylko jedno:
— Wiesz o co chodzi. Zrób tak, żebyśmy się nigdy więcej nie spotkali. To w Twoim interesie.
Potem — kościół. Poświęciłem mieszkanie. I tyle. Zniknęła.
Z jej odejściem zniknęły też dziwne zdarzenia: Zosi już nie wymiotowało, kot znów się uspokoił. Tylko bielizny z syntetyków przez cały czas nosić nie mogę. Jakby znak: “Strzeż się Danajów, choćby gdy dary niosą”.
Nie wierzyłem w uroki. Ale teraz… teraz nie jestem pewien.