**Rany zdrady**
Agnieszka właśnie kończyła zmywać naczynia, gdy telefon rozdarł ciszę kuchenki w małym miasteczku pod Łodzią. Otrząsnąwszy dłonie o ścierkę, sięgnęła po słuchawkę.
— Agnieszko, kochanie, witaj! — rozbrzmiał słodki jak miód głos ciotki Bogusi.
— Dobry wieczór — odpowiedziała chłodno Agnieszka.
— Agnieszuniu, mój syn przeprowadza się do Łodzi, szuka miejsca na parę dni. Może byś go przygarnęła? — zaśpiewała ciotka.
— Nie! Nie przygarnę! Radźcie sobie sami! — odcięła się Agnieszka, czując, jak krew napływa jej do twarzy.
— Jak to… Przecież jesteśmy rodziną — wybełkotała zmieszana Bogusia.
— Po tym, co wy zrobiliście, nie chcę was znać! — wyrzuciła z siebie Agnieszka.
— O czym ty mówisz? Co ja niby zrobiłam? — w głosie ciotki zadrżała panika.
— Agnieszko, no nie odmówisz, prawda? — głos Bogusi brzmiał słodkawo, jakby to ona robiła łaskę, a nie prosiła o przysługę.
Agnieszka stała przy oknie, zaciskając pięści. Te rozmowy powtarzały się zbyt często. Znów miała poświęcić swoje plany dla „rodziny”.
— Co się stało? — spytała, choć przeczuwała odpowiedź.
— Twoja siostrzenica ma problem z matematyką! — zaszepleniła Bogusia. — Egzaminy tuż-tuż, a nauczyciel katuje ich dwójami. Ty zawsze byłaś zdolna, pomożesz jej, co?
Agnieszka zgrzytnęła zębami. Już uczyła za darmo czworo dzieci z rodziny. Ale odmówić nie mogła — tak ją wychowano.
— Dobrze — westchnęła, nienawidząc siebie za tę słabość.
W ich domu pomaganie bliskim było świętym obowiązkiem. Rodzice Agnieszki wpajali jej od dziecka, iż rodzina to podstawa, iż swoich się nie zostawia. Nie żałowali czasu ani pieniędzy. Gdy ktoś potrzebował pomocy, byli pierwsi.
— Kiedyś i nam się odwdzięczą — powtarzała matka.
Agnieszka wierzyła.
Jej rodzice nie byli bogaczami, ale prowadzili mały sklep. Żyli skromnie, ale stabilnie. To wystarczyło, by stać się „bankiem” dla całej familii. Jedni zatrzymywali się u nich, oszczędzając na hotelu. Inni pożyczali pieniądze, obiecując zwrot, ale długi rozpływały się w powietrzu. Gdy trzeba było komuś załatwić pracę, szli do ojca.
Agnieszka też nie stała z boku. Po studiach została darmową korepetytorką dla siostrzeńców, wujenek i dalszych krewnych. Latami wieczory poświęcała ich dzieciom, rezygnując z własnego czasu. Była pewna: gdy przyjdzie kryzys, oni odpłacą tym samym.
Ta wiara rozpadła się w pył.
— Jest pan pewien? — głos Agnieszki zadrżał, palce wpiły się w krawędź stołu.
Lekarz patrzył na nią ze współczuciem, przywykły do takich wiadomości.
— Sprawdzaliśmy kilkakrotnie — powiedział cicho. — Leczenie trzeba zacząć natychmiast.
Agnieszka skinęła głową, czując, jak ziemia usuwa się spod nóg. Myśl, iż nie są sami, była jedyną deską ratunku w tym koszmarze.
W domu panowała martwa cisza. Ojciec wpatrywał się w ścianę. Matka biegała po pokoju, ściskając telefon, ale nie odważyła się zadzwonić. Agnieszka patrzyła na nich i wiedziała: nie mogą się poddać.
— Damy radę — wyrwała się jej, przerywając milczenie. — Jest nas wielu. Wytrzymamy.
Ojciec ciężko westchnął.
— A pieniądze? To zbyt drogie…
— Pieniądze się znajdą — odcięła matka.
Zaczęli szukać. Sprzedali wszystko: mieszkanie Agnieszki, samochód, biżuterię, choćby meble. Rodzice wyciągnęli oszczędności z firmy. Wciąż było za mało. Wtedy zrobili to, co wydawało się oczywiste: zwrócili się do rodziny, której przez lata pomagali.
— Kochani, mamy problem — głos matki drżał. — Potrzebujemy pomocy. Każda złotówka się liczy.
W odpowiedzi — cisza, potym wymijające westchnienia.
— Trzymajcie się — rzuciła jedna ciotka. — Pomoglibyśmy, ale sami ledwo wiążemy koniec z końcem…
— Ech, szkoda — mruknął wujek. — Remont, kredyt, długi po uszy…
— Chętnie, ale mam środki w lokacie, nie ruszę — obojętnie oznajmiła kuzynka.
Agnieszka słuchała i nie wierzyła własnym uszom. Ci, którzy latami wyciągali od nich pieniądze, korzystali z gościny, wykorzystywali znajomości — teraz nie potrafili dać choćby kilkuset złotych.
Odezwał się tylko jeden daleki krewny. PrzePrzez te wszystkie lata myśleli, iż budują mosty, ale w końcu zrozumieli, iż były to tylko mosty w jedną stronę.