Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, iż będziemy się kłócić z mężem o ślub, pewnie wybuchnęłabym śmiechem. Przecież liczy się miłość, prawda? Z Igorem jesteśmy razem już prawie pięć lat. Mieszkamy w moim mieszkaniu w Poznaniu, które wcześniej wynajmowałam latami, a potem zrobiłam w nim tylko najpotrzebniejsze remonty i wprowadziłam się. Teraz jednak pilnie potrzebny jest generalny remont – rury, ściany, instalacja elektryczna, podłogi. To nie fanaberia, tylko konieczność.
Zaproponowałam kompromis: wziąć ślub cicho, bez restauracji i hucznych zabaw. Posiedzieć z rodzicami w domu przy stole. A zaoszczędzone pieniądze zainwestować w nasze mieszkanie – w nasze prawdziwe życie. Ale w tę logiczną układankę wmieszała się pewna kobieta, której, jak się okazało, nic nie powstrzyma. Matka mojego męża – Bronisława Stanisławówna.
— Igor to mój jedyny syn! — wykrzykuje. — Jak to tak, bez wesela?! Wszystkich krewnych zapraszaliśmy na ich śluby, a teraz mamy się ośmieszyć? Wszyscy czekają! Już wszyscy wiedzą, iż szykuje się wielkie wesele!
— Ale my was nie prosiliśmy, żebyście wszystkich zapraszali — spokojnie przypomniałam.
— To nie twoja sprawa! Nie pozwolę, żeby mój syn wziął ślub, jakby szedł po bułki do sklepu!
Problem w tym, iż tych „wszystkich” krewnych nigdy na oczy nie widziałam. Ani razu. Kim są, skąd, ilu ich jest – nie mam pojęcia. Ale teściowa już ich obdzwoniła, uprzedziła, a choćby naszkicowała przybliżone daty.
— Macie z Igorem trochę oszczędności, ja coś odłożyłam, twoi rodzice może dorzucenia – zrobimy porządne wesele! — ogłasza radośnie, nie słuchając moich słów.
A moi rodzice, nawiasem mówiąc, stoją po mojej stronie. Oni też uważają, iż lepiej zainwestować w remont niż wydać dziesiątki tysięcy na restaurację i białą suknię, którą zakłada się raz. Ale powiedzieli, iż jeżeli się zdecydujemy – pomogą. Bez presji. Bez ultimatów.
Ale Bronisława Stanisławówna myśli inaczej. Dla niej ślub syna to nie o nas, tylko o nią. O to, jak będzie wyglądać w oczach swojej rodziny. I żeby jeszcze bardziej nacisnąć, przeszła do szantażu:
— jeżeli nie zrobicie porządnego wesela, to nie mam syna. Nie chcę was znać. Wstyd na głowę!
Patrzyłam na Igora. Milczał. A potem… zaczął przechylać się na stronę matki. Nie dlatego, iż się z nią zgadza, tylko dlatego, iż jej żal. Bo płacze, cierpi, nazywa się upokorzoną i nikomu niepotrzebną.
Powiedziałam mu wprost:
— jeżeli twoja mama chce wesele, niech sama je opłaci. Całe. My w tym nie uczestniczymy. Ani ja, ani moi rodzice. Ani grosza.
I wtedy nastąpił finałowy akord:
— Nie mam takich pieniędzy! — krzyknęła teściowa. — Ale wy przecież też nie pod mostem mieszkacie!
I tak koło się zamknęło. Mąż – między młotem a kowadłem. Ja – w rozterce. W domu napięcie jak przed burzą. Igor nie wymaga ode mnie wesela, ale i sytuacji nie potrafi rozwiązać. Mówi, iż teraz będzie „nieelegancko” wobec rodziny: wszystkich zaprosili, a tu nagle cisza. A ja nie rozumiem – od kiedy obcy ludzie są ważniejsi niż nasza przyszłość?
Nie mam nic przeciwko ślubowi, gdyby to było nasze wspólne pragnienie, a nie Teatr im. Bronisławy Stanisławówny. Chcę w mieszkaniu, w którym żyję, oddychać świeżym powietrzem, a nie pleśnią. Chcę normalne okna, łazienkę, nową kuchnię. Chcę przytulność i życie, a nie tańce dla zdjęć do albumu, które za rok się zapomni.
I jeżeli mam przez to przejść bitwę z własną teściową – przejdę. Bo mój dom to mój wybór. A jeżeli Igor wciąż jest moim partnerem, a nie synem swojej matki – to to zrozumie.