Dzisiaj zrozumiałam coś, co zburzyło moje złudzenia…
Jak co dzień, przygotowywałam obiad – kroiłam mięso na gulasz. W kuchni unosił się zapach cebuli, na patelni skwierczał tłuszcz, gdy nagle w pokoju zadzwonił telefon. Mój mąż, Witold, podniósł słuchawkę. Jego głos był spokojny, ale wyczułam napięcie:
— Halo?
Nastąpiła długa cisza. Jakby ktoś mówił bez końca, a on tylko słuchał. Wytarłam ręce w fartuch i wyszłam z kuchni. W przedpokoju było cicho. Przewód telefoniczny ciągnął się w stronę pokoju dziecięcego. Serce zabiło mocniej. Nie wiedząc dlaczego, szłam na palcach, jak złodziej.
Zza uchylonych drzwi sypialni dobiegł szept. Głos, którego nigdy nie używał, rozmawiając ze mną.
— Krysia, uspokój się… Rozumiem cię. Ale i ty mnie zrozum. Mam rodzinę, nie mogę teraz przyjechać… Też cię kocham. Bardzo. Ale nie mogę teraz rozmawiać – Marianna może wejść w każdej chwili. Muszę jej wszystko wyjaśnić, ale to nie jest dobry moment… Porozmawiamy jutro. Nie dzwoń o tej porze, proszę. I tak… Kocham cię.
Poczułam, jakby poraził mnie prąd. Ręka, gotowa otworzyć drzwi, zawisła w powietrzu. Serce tłukło się tak gwałtownie, iż ledwo łapałam oddech. „Kocham cię”. Powiedział to innej kobiecie. Nie mnie.
Nie zrobiłam sceny. W głowie zabrzmiał głos matki: „Nigdy nie działaj pod wpływem emocji”. Wyprostowałam się i wróciłam do kuchni. Chwyciłam nóż, ale dłoń drżała. Kawałki mięsa rozlatywały się po desce. U nóg kręcił się nasz kot, Mruczek. Rzuciłam mu kawałek – jedyny odruch dobroci, na jaki byłam w stanie się zdobyć.
„Też cię kocham…” Te słowa wirowały w głowie jak zaklęcie. Chwytałam się innych jego słów: „Mam rodzinę…” Czy to znaczy, iż wciąż jest dla niego ważna? Że wciąż coś znaczymy?
A kim w takim razie ja jestem? Tylko matką jego dzieci? Gospodynią? Przyzwyczajeniem? Ból ścisnął piersi. Przecież wszystko między nami było w porządku. Był troskliwy, uważny. Nigdy nie dał powodu do podejrzeń.
Po dwudziestu minutach Witold wrócił do kuchni, wdychając zapach gotującego się jedzenia, i uśmiechnął się:
— Boże, jak pachnie! Niedługo obiad?
— Za jakieś pół godziny. Mięso drobno pokroiłam, więc szybciej się podsmaży… Kto dzwonił?
— Co? — jakby nie zrozumiał. — Ach, z pracy. Proszą, żebym jutro przyszedł – przyjmować dostawę drewna.
— Często cię teraz wzywają w weekendy. Nie podoba mi się to.
— Wszyscy na urlopach, lato…
— Mhm.
— Jakaś jesteś smutna, Marysiu.
— Po prostu zmęczona. Myślałam, iż jutro pojedziemy razem na działkę.
— Przecież pracujesz. Pojedziemy wieczorem.
— Witek…
— Co?
— Kochasz mnie?
— No jasne, co za głupie pytania. Kocham cię, Marysiu. I naszych chłopaków też. Wiesz przecież – rodzina jest dla mnie wszystkim.
Wyciągnął ramiona, przytulił mnie, pocałował w szyję. Ale po raz pierwszy w życiu ten pocałunek wydał mi się obcy.
Później leżałam na kanapie i patrzyłam na bawiących się synów. Mruczek wskoczył mi na brzuch, wciśniętymi pazurkami – dziękował za przekąskę. Chwyciłam jego łapki, opuściłam głowę w puszyste futro.
Ta kobieta… musi zniknąć.
Nie potrafiłabym dzielić się mężem. Nie mogłabym z nim spać, wiedząc, iż był z inną. Ale stracić go też byłoby nie do zniesienia. Decyzja przyszła sama: sama poradzę sobie z tą rywalką. Bez jego udziału.
Następnego dnia, gdy mąż zawiózł dzieci do przedszkola i poszedł „do pracy”, powiedziałam w fabryce, iż źle się czuję, i zostałam w domu. Na wszelki wypadek pożyczyłam od sąsiadki kitel i chustkę – „będę malować ściany w pracy”. Potem prosto pod przedszkole. Po kilku minutach wyszedł Witold. Podążałam za nim, kryjąc się w bramach.
Wszedł na targ, kupił śledzie i owoce, a potem skręcił w stronę domków jednorodzinnych. Zrozumiałam – tam mieszka. Zniknął za jednym z płotów.
Usiadłam na ławce. Czekałam. W końcu wyszedł… nie sam. Wysoka blondynka u jego boku. Poszli w stronę lasku – tam, gdzie kiedyś chodziliśmy razem. Wróciłam do domu. W głowie żar, w sercu rozpacz.
Po kilku dniach udało mi się przyjrzeć Krysi – piękna, cholera. Trzydzieści lat może mieć. Potem miałam szczęście: zobaczyłam ją z koleżanką. Tamta, nieświadoma niczego, wygadała się podczas rozmowy.
— Krycha? Samotna, z chorym dzieckiem, mąż ją zostawił. Teraz ma adoratora. Żonatego. Mówi, iż dla niej zostawi żonę…
Krew we mnie zawrzała. Ale uśmiechałam się.
I oto, w jeden z krótkich dni pracy, Marianna – w kitlu i chustce – wyruszyła „w odwiedziny”.
Krysia była w ogródku. Udawałam zawroty głowy, zdobyłam jej zaufanie. Woda, szklanka… i nagle: „Widzę twoją przyszłość”.
Najpierw szok, potem niedowierzanie. Ale zaczęłam opowiadać o jej życiu – mąż, rozwód, dziecko, blizny… Wszystko. Uwierzyła. Oczy jej się zaokrągliły.
— Z tym mężczyzną… nic z tego nie będzie. Jest mocno związany z żoną. Nigdy jej nie zostawi.
— Zostawi! Dopnę swego! Urodzę mu dziecko!
— Nie będzie twoje!
— Będzie!!!
Wtedy – śledź w twarz. Zaczęła się bijatyka. Biłam ją, krzycząc:
— To MÓJ mąż! MÓJ! Rozumiesz?! Znikaj z naszej drogi! Znikaj!
Łzy, błoto, podarty kitel… Ale wyszłam z podniesioną głową.
Po tygodniu Witolda przestali wzywać w weekendy. Nie pachniał już śledziem. Czułam, iż wygrałam. Krysia zniknęła z naszego życia. Na zawsze.
Minęły lata. Przeprowadziliśmy się. Żyliśmy cicho. On – zdystansowany, trochę smutny. Ja – spokojna. Dzieci wyrosły. Życie toczyło się dalej.
Aż pewnego dnia, gdy zostało mu już tylko kilkaA gdy pewnego wieczoru, przy łóżku umierającego Witolda, w drzwiach stanęła ta sama kobieta – i w jego oczach znów zobaczyłam to światło, którego już dawno dla mnie nie miał.