Salome Zurabiszwili. Prezydentka uśmiechniętej Gruzji

magazynpismo.pl 7 godzin temu

„Pozostaję prawowitą prezydentką Gruzji” i „zabieram ze sobą legitymację władzy” – powiedziała Salome Zurabiszwili do ludzi, którzy 29 grudnia 2024 roku zgromadzili się pod pałacem Orbeliani w centrum Tbilisi. W większości zmęczonych i przerażonych.

Zmęczonych, bo od miesiąca spędzali noce na ulicach miasta. Sprzeciwiali się w ten sposób decyzji premiera Iraklego Kobachidzego, który ogłosił, iż Gruzja wstrzymuje wszelkie negocjacje z Unią Europejską do końca 2028 roku. I przerażonych, bo z dnia na dzień Gruzińskie Marzenie – ugrupowanie rządzące w kraju od 2012 roku – coraz bardziej się radykalizowałao. Tłumacząc swoje decyzje bezpieczeństwem, wprowadzał nowe prawa ograniczające możliwość swobodnego protestowania. Zamontował na ulicach stolicy dziesiątki kamer, a demonstrantom zabronił zasłaniania twarzy. Wprowadził wysokie, prawie czterokrotnie przewyższające przeciętne zarobki, kary administracyjne, które służby mogły według własnego uznania nakładać na każdego, kogo choćby podejrzewały o chęć wzięcia udziału w proteście. W identyfikacji pomagał im monitoring, za pomocą którego „winny” otrzymywał mandat już choćby następnego dnia. Albo do domu przychodziła policja i zabierała człowieka do aresztu.

Newsletter

Aktualności „Pisma”

W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.

Zapisz się

Salome Zurabiszwili pojawiła się na proteście pierwszego dnia, 28 listopada 2024 roku. Podeszła do kordonu umundurowanych funkcjonariuszy służb specjalnych, który ustawił się na placu Wolności niedaleko budynku parlamentu, i zadała im pytanie, komu służą. Nie doczekała się odpowiedzi.

Schemat codziennie był taki sam. Około godziny 19:00 ludzie zaczynali się schodzić pod budynek parlamentu i blokowali ruch. W rękach mieli lasery, którymi oślepiali ustawiony w szeregach specnaz, i gwizdki, którymi robili ogłuszający hałas. Nabrawszy doświadczenia, ubierali się w płaszcze przeciwdeszczowe, na oczach mieli gogle, a na szyi przewieszone maski przeciwgazowe. O godzinie 22:00 specnaz siłą odsuwał ludzi od budynku. A oni na nowych pozycjach znów palili ogniska i budowali barykady. Zbliżał się nowy rok. Ktoś wpadł na pomysł obrony własnej dzięki fajerwerków. Demonstranci tworzyli coś na kształt wyrzutni, z których w stronę specnazu wylatywało koło 100 kolorowych ogni jeden po drugim. Główna ulica Tbilisi, aleja Rustawelego, nocami przekształcała się w pole walki. Nie wiem, czy choć jedna ławka, krzesło lub parasol, które w ciągu dnia miały służyć gościom pobliskich kawiarni, zostały całe. Bo choć nocą Rustawelego płonęła, za dnia toczyło się tu normalne wielkomiejskie życie.

Najgorsze zaczynało się o północy. Wtedy specnaz rozpoczynał „zaczystkę”. Wyposażeni w hełmy i tarcze funkcjonariusze kopali, pałowali, szarpali, zaciągali ludzi do radiowozów, bili i wsadzali do aresztu. Plakietka z napisem „Press” nie robiła na nich wrażenia. W tłum leciały gumowe kule, gaz łzawiący i woda z armatek (przez pierwsze dwa dni wzbogacona o drażniącą oczy i skórę substancję, do dziś nie wiadomo jaką).

Poleciałam do Gruzji piątego dnia protestów. Widziałam ich w tym kraju wiele, ale takiego zrywu jeszcze nigdy. Ani takiej nadziei. Dziesięć kolejnych nocy spędziłam z protestującymi na ulicy. Obserwowałam ich, rozmawiałam z nimi, chowałam się po klatkach schodowych, piwnicach, otwartych kawiarenkach, przyjaznych hotelach. Mundurowi wiedzieli, iż tam jesteśmy. My wiedzieliśmy, iż wiedzą. Myślałam wtedy, iż wystarczyłoby jedno kopnięcie w drzwi i mieliby nas wszystkich. Wyjść można było dopiero o godzinie 6:00, kiedy specnaz wyłapał tych najsłabiej ukrytych i aleją Rustawelego przejechały służby sprzątające. Pozrywały antypartyjne plakaty, zamalowały napisy na murach, uprzątnęły barykady, wyrzuciły śmieci, wyszorowały ulicę. A my biegiem przedostawaliśmy się do taksówek, zapadaliśmy gwałtownie w sen i wieczorem znów wracaliśmy na ulicę.

Dwudziestego dziewiątego grudnia w budynku parlamentu złożył przysięgę szósty prezydent Gruzji. Szesnaście dni wcześniej wybrało go zależne od większości rządzącej kolegium elektorskie. Dawny piłkarz Micheil Kawelaszwili był jedynym kandydatem na to stanowisko. Popierał go założyciel Gruzińskiego Marzenia, Bidzina Iwaniszwili. Jego zdaniem Kawelaszwili to „najlepsze uosobienie gruzińskiego mężczyzny”, który „przywróci instytucji prezydenta tymczasowo odebraną godność” i „nie będzie służył obcemu mocarstwu, a gruzińskiemu państwu i gruzińskiemu narodowi”. Te wybory Salome Zurabiszwili nazwała farsą. Oświadczyła, iż nie zamierza oddać stanowiska. Dzień przed zaprzysiężeniem Kawelaszwilego została w pałacu Orbeliani na noc. Dlatego część protestujących, z którymi rozmawiałam, była zawiedziona, gdy opuściła go, kiedy Kawelaszwili składał przysięgę. Uznali, iż się poddała.

Gruzińscy analitycy i politolodzy w większości twierdzili jednak, iż to był dobry ruch. Gdyby została, naraziłaby na areszt nie tylko siebie, ale też swoich pracowników. Zresztą dokładnie przed tym oficjalnie ostrzegał ją premier. Dodał nawet, iż nikt nie chciałby odsyłać do więzienia 72-letniej kobiety. – Dla młodych ludzi stała się uosobieniem walki – mówi Arnold Stepanian z Public Movement Multinational Georgia, organizacji, która wspiera mniejszości etniczne i procesy demokratyczne, a także zajmuje się obserwacją wyborów. – Tyle iż Zurabiszwili nie jest rewolucjonistką. Jestem jednak przekonany, iż jest absolutnie szczera w tym, co robi. Wierzy, iż grając na siebie, gra na kraj. I naprawdę chce pomóc. Kłopot leży jednak gdzieś indziej. Salome ma do tej walki europejskie podejście i gra według tych właśnie zasad. Tyle iż one w Gruzji nie działają.

Na świat przyszła we Francji, tam się wychowała i wykształciła. Jest wnuczką gruzińskich emigrantów, którzy musieli opuścić ojczyznę w 1921 roku, kiedy ta wpadła w ręce bolszewików. Gruzja była dla niej czymś w rodzaju utraconego raju, „mitycznej krainy, która istniała tylko w książkach”. Podobnie jak rozmawianie w domu z babciami w ojczystym języku, które „miało tajemniczą i romantyczną stronę”. W jednym z wywiadów Zurabiszwili przyznała, iż do śmierci jej ojca Lewana Zurabiszwilego w 1975 roku słyszała, jak to Związek Radziecki nie będzie w stanie utrzymać podbitych narodów i upadnie. A w każdy Nowy Rok życzyli sobie wolnej i niepodległej Gruzji.

Po raz pierwszy odwiedziła kraj w 1986 roku. Miała wtedy 34 lata. Towarzyszyła w podróży matce. Podzieliła się tym doświadczeniem po latach z „The Washington Post”: „To było bardzo wzruszające, a jednocześnie dziwne. W pewnym sensie reżim radziecki już się kończył, ale myślenie ludzi wciąż pozostawało to samo”. Mimo to Gruzja ją uwiodła, „sprawiła, iż chciała tam wrócić”. Uda się to dopiero w 2003 roku.

Ukończyła paryski Instytut Nauk Politycznych (Sciences Po). Przekroczyła jego próg we wrześniu 1969 roku. Wybrała ścieżkę międzynarodową, którą uważano za drogę dla przyszłych dyplomatów. Na tym kierunku w latach 70. nie studiowało zbyt wiele kobiet – stanowiły ledwie jedną trzecią wszystkich studiujących i wzbudzały komentarze, iż pojawiły się tam w poszukiwaniu mężów. W 1973 roku Zurabiszwili zakończyła naukę w Paryżu i zdecydowała, iż będzie ją kontynuowała w Nowym Jorku na Uniwersytecie Columbia, między innymi pod kierunkiem Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy prezydenta USA Lyndona B. Johnsona, a potem Jimmy’ego Cartera.

Przeczytaj też:Giorgia Meloni: włoska prawica nie oddaje pola

Tam dostała się na staż do ONZ, gdzie poznała dyplomatów francuskiego Stałego Przedstawicielstwa. Powiedzieli jej, iż ich dyplomacja otwiera się na kobiety i iż przyszedł czas, by z tego skorzystać. W 1974 roku tak zrobiła. Została sekretarzynią Ambasady Francji w Rzymie. Tam spotkała ekonomistę, Kokiego Gordżistaniego [obecnie posługuje się imieniem Nicolas – przyp. red.]. Mówili na niego „irański Gruzin”, bo przyszedł na świat w Iranie, do którego w 1913 roku wyjechał za pracą jego ojciec, a gdy Gruzję zajęli Sowieci, poprosił w Iranie o azyl polityczny. Zmienił nazwisko z Guguszwili na Gordżistani, co w perskim oznacza „pochodzący z Gruzji”. Salome i Koki pobrali się. Urodziła im się dwójka dzieci: syn Teimuraz i córka Ketewan.

Na początku lat 80. Zurabiszwili objęła stanowisko pierwszej sekretarzyni Ambasady Francji w USA. W tym czasie jej małżeństwo zaczęło się rozpadać. Zaraz po rozwodzie – w 1989 roku – wyjechała z dziećmi na trzyletnią misję dyplomatyczną do Czadu. Po powrocie czekało na nią stanowisko pierwszej sekretarzyni Stałego Przedstawicielstwa Francji w NATO.

Po raz drugi wyszła za mąż za Dżanriego Kaszię. Poznali się na początku lat 80., kiedy Zurabiszwili pracowała we francuskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Jako gruziński dysydent i krytyk radzieckiej władzy starał się wtedy o azyl polityczny. Wyjaśniła mu, dokąd ma zanieść dokumenty. Była jeszcze mężatką. Zbliżyli się dopiero, kiedy wróciła z Czadu. Pracował wtedy w Radiu Wolna Europa i Głosie Ameryki. – To on poznał mnie z Salome – wspomina Wachtang Maisaia, profesor politologii Kaukaskiego Uniwersytetu Międzynarodowego, analityk wojskowy i wieloletni przyjaciel Zurabiszwili. – Moja babcia była jedną z niewielu osób, które nie odsunęły się od jego rodziny po tym, jak Kaszia dostał azyl polityczny we Francji. W tamtym czasie utrzymywanie takich kontaktów było bardzo niebezpieczne, niosło ryzyko, iż zainteresuje się tobą KGB [ros. akronim Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, organu ZSRR zajmującego się bezpieczeństwem wewnętrznym – przyp. red.]. To, co zrobił Dżanri, uważało się za wielką zdradę. Miał na Salome ogromny wpływ. Był kimś w rodzaju jej mentora, tajnego doradcy.

Zurabisziwili wspominała, iż często się sprzeczali, ale jednocześnie zawsze czuła „jego wsparcie i, co najważniejsze, miłość”.

Na kilka miesięcy przed rewolucją róż w 2003 roku, pierwszą z serii późniejszych „kolorowych rewolucji” na terenie poradzieckim, które doprowadzały do przemian społeczno-politycznych, Salome Zurabiszwili objęła funkcję nadzwyczajnej ambasadorki i pełnomocniczki Francji w Gruzji. A w marcu 2004 roku nowo wybrany prezydent Gruzji, Micheil Saakaszwili, który stał za przewrotem, zaproponował jej funkcję szefowej gruzińskiej dyplomacji. Chciał stworzyć gabinet złożony z młodych, dobrze wykształconych i znających języki obce ludzi, w miarę możliwości niepowiązanych z poprzednim systemem. Zurabiszwili pasowała idealnie. Stała za nią dobra, patriotyczna historia. Była przede wszystkim prawnuczką Niki Nikoladzego, jednego z tych, którzy w 1918 roku pracowali nad deklaracją niepodległości Gruzji i powstaniem Demokratycznej Republiki. Mogła się też pochwalić wieloletnim doświadczeniem i kompetencjami.

Saakaszwili chciał stworzyć gabinet złożony z młodych, dobrze wykształconych i znających języki obce ludzi, w miarę możliwości niepowiązanych z poprzednim systemem. Zurabiszwili pasowała idealnie.

Zgodziła się od razu, ale zaznaczyła, iż musi otrzymać pozwolenie od bezpośredniego przełożonego, prezydenta Francji, Jacques’a Chiraca. Saakaszwili powiedział mu, iż „Gruzja nigdy nie miała dyplomaty tej klasy”. Została ministrą spraw zagranicznych. „To oznaczało koniec mojej francuskiej kariery dyplomatycznej i początek nowego, gruzińskiego życia” – powiedziała w wywiadzie dla „Europe Diplomatic Magazine”. Była jednak obywatelką Francji, Saakaszwili musiał więc przyjąć specjalną poprawkę do konstytucji, która pozwalała mu na nadanie podwójnego obywatelstwa wybranym osobistościom. „Dla Francuzów jestem Francuzką. Dla Gruzinów – Gruzinką. Nie zmieniłam się. To, co mi się przydarzyło, jest dziwne i inne” – powiedziała w wywiadzie dla „The Washington Post”.

Wiele do zrobienia

W Gruzji wiele było do zrobienia. Kraj potrzebował gruntownych reform w każdej dziedzinie. Nie było pracy, bo razem ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR) upadły fabryki, kopalnie, kołchozy, a państwowe majątki zaczęły przechodzić w prywatne ręce – nie zawsze w jasny sposób. Za Eduarda Szewardnadzego, który był głową Gruzji od 1992 roku, krajem tak naprawdę rządziłykai biczebi[gruz. „dobrzy chłopcy” – przyp. red.]. To mafia, kryminalna struktura wywodząca się z więziennej hierarchii, ściśle powiązana z politykami. Z niej wyrośli dzisiejsi oligarchowie. Kwitły więc korupcja, haracze i przemoc. Rosły góry śmieci, bo nie było komu ich wywozić, a Gruzja tonęła w ciemnościach. Do rewolucji róż zarówno prąd, jak i gaz były wydzielane zgodnie z grafikiem: po trzy, czasem cztery godziny dziennie. Rząd Szewardnadzego i powiązani z nim przestępcy sprzedawali energię za granicę. Podczas jego drugiej kadencji – w latach 2000–2004 – Gruzja była uznawana za „państwo upadłe”.

Saakaszwili wprowadził politykę zera tolerancji dla przestępców, narkomanów i łapówkarzy. Zreformował i znacząco odchudził administrację państwową. Intensywnie promował swój kraj za granicą, ściągał inwestorów, przywrócił emerytury, które od upadku ZSRR nie były wypłacane, a w gruzińskich domach prąd i gaz zaczęły płynąć przez całą dobę.

Kraj musiał też robić porządki w polityce zagranicznej. Od 2001 roku Gruzja …

Idź do oryginalnego materiału