Wychowywałam syna sama, miałam nadzieję na jego wsparcie, a on stał się ciężarem razem ze swoją żoną.
Poświęciłam całe życie mojemu synowi, wychowując go samotnie, rezygnując ze wszystkiego, żeby wyrósł na porządnego człowieka. Ale zamiast wdzięczności i pomocy dostałam obojętność, lenistwo i zdradę. Mój syn, którego tak kochałam, i jego żona stali się dla mnie prawdziwym brzemieniem. Teraz stoję przed trudnym wyborem: wyrzucić ich czy dalej znosić, tracąc resztki sił i nadziei.
Nazywam się Danuta Kowalska, mieszkam w małym miasteczku na Kaszubach. Mój syn, Krzysztof, w dzieciństwie był prawdziwym darem losu – grzeczny, wrażliwy, posłuszny, nigdy nie sprawiał problemów. Byłam samotną matką, pracowałam na dwa etaty, żeby zapewnić mu dobrą przyszłość. Marzyłam, iż jak dorośnie, będzie moją podporą, iż mi pomoże, tak jak ja jemu. Ale te marzenia rozpadły się jak domek z kart, kiedy Krzysztof dorósł.
Po szkole odmówił pójścia na studia. „Mamo, uczelnia to nie dla mnie” – powiedział i poszedł do wojska. Myślałam, iż służba go zahartuje, iż wróci z chęcią do pracy. Ale po powrocie tylko mnie rozczarował. Studia? „Nie chce mi się.” Praca? „Tylko jak znajdę coś lekkiego.” Chciał wysokiej pensji, małego wysiłku, zero odpowiedzialności. Zatrudnił się w magazynie, ale po miesiącu rzucił, bo „to nie było to”. Pół roku siedział w domu, nic nie robiąc. Ja go utrzymywałam, kupowałam mu ubrania, wszystko płaciłam ze swojej skromnej emerytury, choć ledwo wiązałam koniec z końcem.
A potem Krzysztof przyprowadził do domu żonę – Kingę, osiemnastolatkę, która nie pracowała i nie miała zamiaru. Jej pewność siebie mnie zdumiewała – zachowywała się, jakby świat leżał u jej stóp, choć nie miała ani wykształcenia, ani planów. Oczywiście, zamieszkali u mnie. Moje małe mieszkanko, już i tak ciasne, zamieniło się w pole bitwy. Próbowałam z nimi rozmawiać, zwracać uwagę na bałagan, na ich bezczynność, ale każda moja uwaga spotykała się z wrogością. „Mamo, damy sobie radę!” – odgryzał się Krzysztof. Kinga tylko przewracała oczami. Ich słowa brzmiały jak kpina z moich starań.
Pewnego dnia straciłam cierpliwość. „Róbcie, co chcecie, ale nie u mnie! – wybuchnęłam. – Nie mogę was utrzymywać za emeryturę! Sam ledwo daję radę, a wy siedzicie mi na karku!” Głos mi się załamał z bólu i złości. Postawiłam ultimatum – do końca miesiąca mają się spakować i wynieść. Krzysztof patrzył na mnie z urazą, Kinga prychnęła, ale żadne nie zaprotestowało. Ale w głębi serca boję się – a jeżeli nie wyjdą? Co mam zrobić z własnym synem?
Rozdarłam się między miłością do Krzysztofa a poczuciem sprawiedliwości. To moja krew, mój chłopiec, dla którego poświęciłam wszystko. A on teraz choćby o mnie nie myśli. Jego obojętność, jego lenistwo, jego wybór takiej samej nieodpowiedzialnej żony – to wszystko jak policzek. Kinga tylko pogarsza sytuację – nie gotuje, nie sprząta, żyje na mój koszt, jakbym miała ją utrzymywać. Widzę, jak moje życie ucieka, gdy ciągnę ich oboje, i to rozrywa mi serce.
Co mam robić? Wyrzucić ich – to znaczy stracić syna na zawsze. Pozwolić zostać – to znaczu zatracić siebie. Każdego dnia patrzę na Krzysztofa i szukam w nim tego chłopca, którego tak kochałam, ale widzę tylko obcego człowieka, który zapomniał, co to wdzięczność. Moja nadzieja na jego pomoc umarła, a teraz stoję nad przepaścią, nie wiedząc, czy starczy mi siły, by zrobić ten krok.