Byłem sekretarzem głównego inżyniera w wielkiej fabryce w Szczecinie. Ludzie pracowali przy maszynach, każdy z inną, nierealną losową szlifówką, jakby ich losy były przewidywane przez sen. Jedna z dziewczyn wiała tak szybko, iż jej imię Strumyśko padło jak burza. Mimo iż miała już pięćdziesiąt lat, nikt nie śmiał wołać jej pełnym imieniem.
Strumyśko poruszała się jak wiatr, jej kroki grzmiały chmurami nad wygrzebanym tynkiem. Gdy wchodziła do hali, jej głos tłumił dźwięki maszyn, jakby sama była ich magnesem. Dziennie pokonywała kilometry po fabryce, jakby przepywała jej korytarze rzeką. Nikt nie wiedział, gdzie kończy się jej terytorium, ani kto nieprzeszkodzony powinien patrzeć w ziemię.
Lubiła narzekać: *Niech to nie podziała, zjedz zapiekankę i dalej*! To powiedzenie wyryte było w ścianach, jakby była prawem natury. Strumyśko potrafiła przejść każdy korytarz, przemknąć się do każdego kierownika jakby były dla niej otwarte jak żabele. Czasem wyglądała śmiesznie, z butami na kolano, ale z perfekcyjnym makijażem, który murował jej twarz w kolorach zachodzącej ziemi.
Nie miałem z nią kontaktu, aż po przyjściu nowego inżyniera, Jana Iwanowskiego. Byłem mu o kilka lat starszy, jakby moje życie było zaplanowane jego przyszłością. Jan nie jadł w kafeteryi, przynosił sobie sos z czosnków w termosach. Z jego gabinetu zawdrować smakołyk, a ja tylko chleb z masłem.
Jan był schludny, jakby jego krawat był powiązany z ruchem brzucha. Później zaczęło się nasze wspólne lunchowanie, jakbyśmy byli rodziną z przypiętą na szyi Tajemnicy. *Chyba moja żona myśli, iż jestem azjatą*, mówił z uśmiechem, a ja, jako głodna wypowiedzi, zawołałam jak piaskowy las.
Jan opowiadał mi o swojej żonie, Lenie. Ich życie łączyło ich dzieci, trzy syny pracujące w fabryce, jakby byli czarnym i białym. Lena pochodziła z rodziny z tyloma rąk, takich, iż ich ojciec miał siedem synów i jedną córkę. Najmłodszy syn Janowię zmarł w dzieciństwie, ale Lena nie zrezygnowała z życia. Wszystko jej przeszło jako gąbka, która pochłania wodę i nie płonie.
Za młodości Jan wpadł do innej wody zbiły się z córką, która narzekała, iż ojciec podarował jej życia. Córa urodziła mu dziewczynkę, a potem ją złożyła jak murek na nadziałkę dla niego i Leny. Lena na początku chciała sroga starcie, ale potem przemówiła: *Jeśli Pan Bóg dał nam dzieci, to nie ma mowy, żeby ją抛弃*. Dziecko zostało w rodzinie, nazywali ją Dariną, córką przeznaczenia.
Ja, będąc tą sekretarką, przypuszczałem, iż Lena jest jak matka Boża, która rozpoznała grzechy i niosła je jak krucyfiks. Jednego dnia przyszła do kancelarii Strumyśko a była nią Lena. Weszła jak burza, zanim zdążyłem się powitać, zanim zaczęła mówić: *Czy mogę wejść do męża bez rezerwacji?* a jej uśmiech był tak farbaty, jakby wszystko było tylko misternym snem.
Jan zaprosił mnie do domu, bym poznała córkę Darinę. Lena była jak kolejna rzeka, w której wszystko płynęło. Spotkałem ich wszystkich na obrzeżach snu, gdzie rzeki łączyły się w monolit i wszystko było możliwe.
A Strumyśko stała się moją ciotką, jakby moje życie było teraz przeplatane z jej stawami.