Choć reklamy krzyczą o „świeżej rybie prosto z morza”, rzeczywistość w nadmorskich smażalniach może zaskoczyć. Dziennikarz programu „Uwaga! TVN” postanowił sprawdzić, co naprawdę serwuje się turystom – i zatrudnił się pod przykrywką w kilku smażalniach. Efekty tego dziennikarskiego śledztwa rzucają cień na uczciwość niektórych lokali.
Ryby z importu zamiast bałtyckich łowów
Wbrew zapewnieniom wielu smażalni, znaczna część oferowanych ryb pochodzi z zagranicy. Popularne w menu karmazyny, halibuty czy mintaje to w rzeczywistości mrożonki sprowadzane z Chile, Wietnamu, Nowej Zelandii czy Chin. Choć flądra, leszcz i śledź rzeczywiście mogą pochodzić z Bałtyku, to – jak wynika z ustaleń dziennikarza – stanowią jedynie ułamek oferty.
Eksperci szacują, iż choćby 90–95% ryb w nadmorskich smażalniach to import. Powód? Niższa cena, łatwa dostępność i dłuższy termin przydatności do spożycia.
Podmiany gatunków i sztuczki z wagą
Najbardziej niepokojące są jednak praktyki, które wprost wprowadzają klientów w błąd. W jednej ze smażalni reporter był świadkiem, jak zupa rybna reklamowana jako z dorsza była w rzeczywistości przygotowana z tańszego morszczuka. W innych przypadkach na wagę, od której zależała cena porcji, trafiały nie tylko ryby, ale też surówki, pomidory czy choćby ćwiartka cytryny – zawyżając w ten sposób ostateczny rachunek.
Niektórzy klienci nie kryją oburzenia. – Czuję się oszukany. To może drobiazg, ale skala robi się duża, gdy powtarza się to codziennie – przyznaje jeden z turystów.
Są też pozytywne przykłady
Nie wszystkie lokale stosują nieuczciwe praktyki. Smażalnie prowadzone przez lokalnych rybaków, jak choćby w Kołobrzegu, oferują ryby złowione tego samego dnia. Właściciele, którzy sami wypływają w morze, nie tylko gwarantują świeżość, ale też przejrzystość co do pochodzenia i gatunku serwowanej ryby.
– Mamy flądrę, turbota, dorsza. Wszystko z Bałtyku. To nie są ryby z zamrażarki ani z drugiego końca świata – mówi jeden z lokalnych rybaków.