Synowa, która nie potrzebuje nikogo, choćby własnego dziecka – opowieść o braku zrozumienia rodzinnych więzi

polregion.pl 4 dni temu

„Synowej nik niepotrzebny, choćby jej własne dziecko!” — opowieść kobiety, która nie rozumie, czym jest rodzina

Po ślubie mojego syna miałam nadzieję, iż w naszej rodzinie wszystko się ułoży. Ale od pierwszego dnia wiedziałam: z tą kobietą, Kasią, nie znajdę wspólnego języka. Nie, to nie o zazdrość chodzi, jak niektórzy by pomyśleli. Już dawno pogodziłam się z tym, iż mój syn dorósł, ożenił się, i teraz najważniejsza w jego życiu jest inna kobieta. Chętnie bym ją przyjęła, wspierała, była blisko. Ale im więcej czasu mijało, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu — ona nikogo nie kocha. Ani mnie, ani mojego syna, ani — co najgorsze — choćby własnego dziecka.

Kasia od początku stawiała na pierwszym miejscu tylko siebie i swoje zachcianki. Zauważałam to jeszcze przed ślubem, ale myślałam, iż może z narodzinami dziecka się zmieni. Że stanie się bardziej czuła, troskliwa. Myliłam się. Pozostała tak samo chłodna. Mój syn jawił się jej chyba tylko jako tymczasowy pomocnik — dopóki miała z tego korzyść.

Do mnie prawie nie zaglądali. Wszystkie rodzinne uroczystości odbywały się u nas, i tylko wtedy Kasia się pojawiała — jak z obrazka, z paznokciami, świeżą fryzurą, w drogich ciuchach. I niby nic, ale za każdym razem, patrząc na syna, miałam ochotę płakać. Wyglądał na zmęczonego, zaniedbanego, zagubionego. Jakby nie mężem w szczęśliwym związku, ale człowiekiem, który próbuje przeżyć na obcym terenie.

— Oj, Kasia, zupełnie nie dbasz o męża — zauważyła kiedyś ostrożnie moja siostra, siedząc przy świątecznym stole.

Kasia tylko się uśmiechnęła:

— Nie jestem jego opiekunką. Niech sam o siebie dba.

Wtedy przemilczałam. Choć bardzo chciałam powiedzieć, co myślę. Nie chciałam jednak psuć synowi święta. W głowie utkwiła mi jedna myśl: „Czy dla niej to w ogóle ważne, jak wygląda? Ważne, żeby jej rzęsy były idealne, a paznokcie lśniły”.

Minęło trochę czasu. Dzwoni do mnie syn:

— Mamo, mogę do ciebie przyjechać? Muszę gdzieś trochę pobyć…

Głos ochrypły, słaby. Przyjeżdża po godzinie — blady, z gorączką, ledwo na nogach się trzyma. Omdlałam prawie, gdy go zobaczyłam. Okazało się, iż przepisano mu zastrzyki — dwa razy dziennie, punktualnie. A Kasia? Kasia oznajmiła:

— Nie będę wstawała na dzwonek. Niech mama robi, skoro się tak przejmuje.

No i przyjechał. Ot, „żona”. Ani troski, ani współczucia. Myślałam, iż po tym chociaż poważnie zastanowi się nad rozwodem. Ale nie, po paru miesiącach postanowili… mieć dziecko.

Mój wnuk przyszedł na świat, ale miłości ze strony matki nie widziałam. Wszystko robiła „odhaczone”: nakarmić, przewinąć, położyć spać. Żadnych czułości, przytulania, ciepła. Maszyna, nie matka. Pamiętam, gdy wybierali się na wakacje. Kasia oznajmiła, iż dziecka nie bierze — „tylko zepsuje wypoczynek”. Zaproponowała, żeby zostawić malucha u koleżanki. Ani mnie, ani teściom nie chciała go powierzyć — wszyscy pracujemy. Syn odmówił: nie mógł zostawić dziecka. W końcu pojechała sama.

Syn został z dzieckiem. Gotował, spacerował, opiekował się. Wszystko sam. Po tamtej sytuacji po raz pierwszy poważnie pomyślał o rozwodzie. Ale, jak zwykle, zlitował się, pomyślał, iż może się zmieni. Nie zmieniła. przez cały czas są razem. Ale coraz częściej syn nocuje u mnie — po kłótniach i urazach, których już nie potrafi znosić.

Kasia zaś żyje, jakby sama. Nikt jej nie potrzebny. Mąż — współlokator. Dziecko — niedogodność. Nie rozumiem… Po co wychodzić za mąż, jeżeli nie jest się gotowym na rodzinę? Po co rodzić, jeżeli dziecko nie jest ci potrzebne? Dla czego? Dla odhaczenia?

Mój syn męczy się. Widzę to. Ale wciąż ma nadzieję. A ja wciąż czekam, aż wreszcie zrozumie — tej kobiety nie da się naprawić. I tylko wtedy, może, zacznie się nowe, prawdziwe życie. Bez zimnej żony, bez udawanej miłości, ale z małym, kochanym synkiem na rękach.

Idź do oryginalnego materiału