Synowa, która nie potrzebuje nikogo, choćby własnego dziecka – opowieść o kobiecie, która nie wie, czym jest rodzina!

polregion.pl 4 dni temu

„Synowej nikomu nie jest potrzebna, choćby własne dziecko!” — opowieść kobiety, która nie rozumie, czym jest rodzina

Po ślubie mojego syna miałam nadzieję, iż w naszej rodzinie wszystko ułoży się dobrze. ale od pierwszego dnia wiedziałam: z tą kobietą, Zosią, nie znajdę wspólnego języka. Nie chodziło o zazdrość, jak pewnie niektórzy pomyśleli. Dawno pogodziłam się z tym, iż mój syn dorósł, ożenił się, i teraz najważniejszą w jego życiu stała się inna kobieta. Chętnie przyjęłabym ją, wspierała, była blisko. Ale im więcej czasu mijało, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu — ona nikogo nie kocha. Ani mnie, ani mojego syna, ani, co najgorsze, choćby własnego dziecka.

Zosia od początku stawiała na pierwszym miejscu tylko siebie i swoje zachcianki. Zauważałam to jeszcze przed ślubem, ale myślałam, iż może z pojawieniem się dziecka się zmieni. Że stanie się cieplejsza, troskliwsza. Myliłam się. Pozostała tak samo zimna jak dawniej. Mój syn był dla niej jak tymczasowy pomocnik — dopóki było jej wygodnie.

Prawie nigdy do mnie nie przychodzili. Wszystkie rodzinne święta odbywały się u nas, i tylko wtedy Zosia się pojawiała — zawsze wystrojona, z perfekcyjnym makijażem, świeżą fryzurą, w drogich sukniach. I mogłoby nie być w tym nic złego, gdyby nie to, iż za każdym razem, patrząc na syna, miałam ochotę płakać. Wyglądał na zmęczonego, zaniedbanego, zagubionego. Jakby nie był mężem w szczęśliwym małżeństwie, ale kimś, kto usiłuje przetrwać na obcym terenie.

— Oj, Zosiu, nie dbasz zupełnie o męża — zauważyła raz moja siostra przy świątecznym stole, delikatnie.

Zosia tylko się uśmiechnęła:

— Nie najmowałam się do bycia jego mamą. Niech sam o siebie dba.

Wtedy milczałam. Choć miałam ochotę powiedzieć, co myślę. Nie chciałam jednak psuć synowi święta. W głowie tkwiła mi jednak jedna myśl: „Czy dla niej w ogóle ma znaczenie, jak on wygląda? Ważne, żeby jej rzęsy były przedłużone, a paznokcie lśniły.”

Minęło trochę czasu. Dzwoni do mnie syn:

— Mamo, mogę przyjechać? Muszę gdzieś trochę pobyć…

Głos miał ochrypły, słaby. Przyjechał po godzinie — blady, z gorączką, ledwo trzymał się na nogach. O mało nie zemdlałam, gdy go zobaczyłam. Okazało się, iż przepisano mu zastrzyki — dwa razy dziennie, ściśle o wyznaczonych godzinach. A Zosia… Zosia oznajmiła:

— Nie zamierzam wstawać na dźwięk budzika. Niech mama to robi, skoro się tak martwi.

I tak przyjechał. I taka oto „żona”. Ani troski, ani współczucia. Myślałam, iż po tym choć poważnie zastanowi się nad rozwodem. Ale nie, po kilku miesiącach postanowili… mieć dziecko.

Mój wnuk przyszedł na świat, ale miłości ze strony matki nie widziałam. Wszystko robiła „odhaczone”: nakarmić, przewinąć, położyć spać. Żadnych pocałunków, uścisków, ani odrobiny ciepła. Maszyna, nie matka. Pamiętam, gdy wybierali się na wakacje. Zosia oświadczyła, iż nie bierze dziecka — „tylko zepsuje cały wyjazd”. Zaproponowała zostawić malucha u koleżanki. Ani mnie, ani rodzicom męża nie chciała go powierzyć — wszyscy pracujemy. Syn odmówił: nie mógł zostawić dziecka. W końcu pojechała sama.

Syn został z synkiem. Gotował, spacerował, opiekował się. Wszystko sam. Po tamtym wydarzeniu pierwszy raz na poważnie pomyślał o rozwodzie. Ale, jak zwykle, pożałował, pomyślał, iż może się zmieni. Nie zmieniła się. przez cały czas są razem. ale coraz częściej syn nocuje u mnie — po kłótniach i pretensjach, których już nie potrafi znosić.

Zosia zaś żyje, jakby była sama. Nikogo nie potrzebuje. Mąż — współlokator. Dziecko — niewygoda. Nie rozumiem… Po co wychodzić za mąż, jeżeli nie jest się gotowym do rodziny? Po co rodzić, jeżeli dziecko jest ci obojętne? Dla czego? Dla odhaczenia?

Mój syn cierpi. Widzę to. Ale wciąż ma nadzieję. A ja wciąż czekam, aż w końcu zrozumie — tej kobiety nie da się naprawić. I dopiero wtedy, może, zacznie się nowe, prawdziwe życie. Bez zimnej żony, bez udawanych relacji, ale z małym, ukochanym synkiem na rękach.

Idź do oryginalnego materiału