Minęło już dziewięć miesięcy, odkąd Artur nie dał znaku życia. Na początku Jolanta liczyła dni, zaznaczając je w starym kalendarzu wiszącym w kuchni. Potem zaczęła liczyć tygodnie. W końcu przestała, bo każdy nowy dzień bez wiadomości bolał jak zimny wiatr w styczniu. Wciąż sprawdzała skrzynkę pocztową – o świcie, gdy pierwsze promienie słońca muskały okna, i wieczorem, gdy cienie wypełniały kątami jej małe mieszkanie na obrzeżach Częstochowy. Listonoszka, Dorota, już choćby nie podnosiła wzroku, mijając drzwi, jakby jej milczenie mogło zmniejszyć pustkę. Ale skrzynka pozostawała niema. Raz za razem.
Artur wyjechał do Kanady cztery lata temu. Na kontrakt. Obiecał, iż to na krótko. Że zarobi, się urządzi, pomoże. Wróciłby. Wyjeżdżał z lekką walizką, uśmiechem i oczami pełnymi marzeń. Pierwsze miesiące pisał często – krótkie wiadomości, telefony wieczorami. Potem coraz rzadziej. Aż w końcu – cisza. Jakby ktoś za oceanem wymazywał jego przeszłość, wykreślając z pamięci dom, ulicę, matkę.
Jolanta chwytała się wymówek jak koła ratunkowego. Jest zajęty. Uczy się języka. Buduje nowe życie. Powtarzała to, stojąc przy kuchence, by nie krzyczeć z bólu, by zagłuszyć strach, iż syn zniknął na zawsze. W pamięci pojawiały się jego dziecięce kroki w korytarzu, jego śmiech, gdy wbiegał z podwórka cały ubłocony i krzyczał: „Mamo, zobacz, co znalazłem!”. Teraz otaczała ją cisza – ciężka jak śnieg zasypujący ich małe miasto.
Wymówki się skończyły. Została tylko przepaść. Zimna, nieprzenikniona, rosła między nimi z każdym dniem jak lodowy mur, odcinając przeszłość od teraźniejszości.
W ich miasteczku takich matek nie brakowało. Kobiety, których dzieci wyjechały, pozostawiając za sobą puste skrzynki i niedopowiedziane słowa. Rozpoznawały się po spojrzeniu – żywym, ale przesłoniętym tęsknotą. Sąsiadka Halina szeptała: „Dobrze, iż żyje. Bierz, co dają, Jola.” Jolanta kiwała głową, ale w środku rozlewała się w niej wina. Nie wystarczało jej wiedzieć, iż żyje. Chciała słyszeć jego głos, jego „Mamo, co słychać?” – nie dla pieniędzy czy prezentów, ale po to, by serce znów biło równo.
Żyła skromnie. Ogródek za domem, kot o imieniu Pimpuś, stary telewizor, z którego leciały niekończące się melodramaty. W piątki – sprzątanie, w soboty – targ, gdzie sprzedawcy witali ją jak starą znajomą, a pani od warzyw zawsze pytała: „Znowu bez torby, Jolanto?”. Dziergała. Najpierw rękawiczki dla Artura, wspominając jego szerokie dłonie. Potem – po prostu, składając je w komodzie, jakby ktoś jeszcze mógł przyjść i zabrać ich ciepło. Szyła poduszki dla schroniska dla kotów. Byle tylko ręce nie drżały od pustki. Byle dzień nie zamieniał się w bezdenną dziurę.
Pewnego listopadowego dnia, gdy wilgoć wdzierała się pod skórę, ktoś zadzwonił do drzwi. Jolanta pomyślała, iż to sąsiadka – pożyczyć mąki lub zapałek. Albo kurier pomylił adres. Otworzyła – i zamarła, jakby świat stanął w miejscu. W progu stał chłopiec, może dziesięcioletni, w wytartej kurtce i z małym plecakiem. Oczy – szare, uważne, z iskrą w głębi, jakby już wiedział, iż życie potrafi zaskoczyć.
– Pani Jolanta? – zapytał cicho, głos mu drżał, może od zimna, może od emocji.
– Tak… – wyszeptała, czując, jak serce ściska się od dziwnego przeczucia.
– Jestem Mateusz. Mama powiedziała, iż mogę u pani zamieszkać. Powiedziała, iż u babci zawsze jest bezpiecznie.
Świat zachwiał się jak stary most na wietrze. Jolanta nie od razu pojęła, co się dzieje. Zauważyła tylko, iż chłopcu policzki zaróżowiły się od chłodu i iż nerwowo gniecie rękaw bluzy. A potem – jego oczy. Dokładnie takie jak u Artura w dzieciństwie. Ten sam prosty wzrok, ta sama cicha determinacja.
– Głodny? – zapytała, łapiąc się słów, by nie stracić równowagi.
– Można herbatę? Z miodem, jeżeli jest – odpowiedział, lekko się uśmiechając.
Wszedł, postawił plecak przy drzwiach i usiadł przy stole. Spokojnie, jakby bywał tu tysiąc razy. Zdjął buty, starannie złożył szalik, wygładził rękawiczki. Jolanta zauważyła, jak wytarty ma sweter, jak sznurówki trzymają się tylko na węzełek.
Telefon zadrżał. Artur. Pierwszy raz od roku.
– Mamo, przepraszam, iż tak wyszło. Tu u nas… wszystko się pogmatwało. Oddzwonię, dobra?
Rozłączył się, nie dając jej odpowiedzieć. Stała, patrząc na Mateusza, który już głaskał Pimpusia, delikatnie, jakby bał się go spłoszyć.
– Mogę go nakarmić? – spytał chłopiec, spoglądając na kota. – Wiem, jak to się robi. U nas w domu był kot.
– Ma na imię Pimpuś – odpowiedziała, wciąż nie wierząc, iż to nie sen.
– To może mu poczytam? Ja zawsze czytam przed snem. Mama mówiła, iż to pomaga mieć dobre sny.
Na początku był jak cień. Jadł uważnie, sam sprzątał po sobie, spał, przyciskając kołdrę, z zapalonym nocnikiem, jakby ciemność mogła go porwać. Pisał w zeszycie, rysował ołówkami, pytał o pozwolenie na wszystko – wzięcie chleba, włączenie światła, wyjście na dwór. Jakby bał się być natrętnym. Ale potem zaczął się uśmiechać. Prosić o dokładkę kaszy. Przynosić z podwórka kamyki, szyszki, opowieści o psach sąsiadów. A pewnego dnia przytargał rannego wróbla, owiniętego w szalik, i karmił go okruchami.
Jolanta bała się przyzwyczaić. Codziennie powtarzała sobie: „Wkrótce wyjedzie”. Ale każdego ranka łapała się na tym, iż czeka na jego kroki, pytania, śmiech. W końcu się poddała. Stał się jej porankiem, jej wieczorem, jej sensem, jak ciepłe światło w oknie.
Mateusz mieszkał u niej przez cztery miesiące. Artur zadzwonił trzy razy. Krótko, sucho. O pracy, o problemach, iż „wszystko skomplikowane”. Ani słowa o synu. AniAni słowa o niej, ale teraz, gdy patrzyła na uśmiechniętego Mateusza, zrozumiała, iż życie zawsze znajduje sposób, by wypełnić pustkę.