Warszawskim sklepem szedł Krzysztof, gdy zauważył chłopca przy półce z pieczywem. Stał nieruchomo, jakby nie bułki wybierał, ale kogoś czekał – kogoś, kto dawno odszedł i może już nie wróci. Chudy, w wytartej kurtce z rozdartą kieszenią, brudne rozdeptane buty, krzywo nasunięta czapka, policzki zaczerwienione od mrozu, a rękawice – jak zużyte zabawki, naciągnięte i obce.
Miał wyraz twarzy, jaki rzadko spotyka się u dzieci. W tym spojrzeniu nie było błagania ani zagubienia – tylko ciche, wewnętrzne oczekiwanie. Wzrok dorosłego, który zbyt wcześnie zrozumiał, iż pomocy nie ma skąd czekać. Prosty, badawczy, uparcie spokojny.
Krzysztof już minął chłopca, sięgnął choćby po swój zwykły chleb, ale w końcu się odwrócił. Chłopiec wciąż tam stał, jakby przyklejony do podłogi, jakby wierzył, iż jeżeli tylko wytrzyma – coś się zmieni.
To spojrzenie było boleśnie znajome. Piętnaście lat temu, w domu dziecka, gdzie Krzysztof prowadził warsztaty jako wolontariusz, był chłopiec z identycznym wzrokiem. Bez słów, tylko niemym krzykiem – „zauważ mnie”.
Kilka minut później znów go zobaczył, tym razem przy kasie. Chłopiec stał w kolejce z dwoma cukierkami w dłoni. Bez koszyka. Kasjerka, sądząc po tonie, powiedziała coś o braku drobnych. Nie protestował, po cichu odłożył jednego cukierka i podał pieniądze. Ruchy miał suche, precyzyjne – jak dorosły, który przywykł odejmować od życia to, na co go nie stać.
— Słuchaj — Krzysztof podszedł, starając się mówić cicho — kupię ci coś. Chleb, mleko, parówkę. Nie bój się, nie wtrącam się. Ot, po prostu. Można?
Chłopiec spojrzał na niego — otwarcie, spokojnie, bez strachu. Ale z czujnością, która u dziecka nie powinna istnieć.
— Po co? — zapytał prosto.
Nie było w tym wyzwania. Nie obrony. Tylko pytanie. Bez emocji. Jakby sprawdzał, czy w ogóle warto rozmawiać.
— Bo… mogę. Bo zasługujesz na więcej niż jeden cukierek.
— Ludzie tak po prostu nie robią — odparł chłopiec. — Pan czyjś tata?
— Byłem. Mam córkę. Dawno się nie widzieliśmy, mieszka z matką w Krakowie. Pisuję. Urodziny pamiętam. Ale wiem, iż to mało. To nie to, czego potrzeba.
Chłopiec jakby skinął w duchu. Słyszał już coś takiego. Albo sam to wiedział.
— No dobra. Kup mi ziemniaki. Gorące. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Ona… za dorosła.
Wyszli na ulicę. Mróz szczypał w nos, przystanek autobusowy smagał wiatr. Krzysztof podał torbę, nie robiąc z tego ceremonii.
— Gdzie mieszkasz?
— Tu, niedaleko. Tylko do domu nie chcę. Mama śpi. Często jest zmęczona. Może jutro też będzie spała. Lepiej tu. Na ławce. Tu ciszej. I ludzie nie patrzą w oczy.
Usiedli. Krzysztof milczał, patrząc, jak chłopiec je. Powoli, z godnością, jak dorośli podczas ważnego spotkania. Trzymał parówkę oburącz, odgryzał małe kęsy. Nie łapczywie. W tym chłopcu było więcej cierpliwości niż w większości dorosłych.
— Jestem Kajetan. A pan?
— Krzysztof.
— A pan mógłby… no, trochę… Pobawić się w tatę? Na godzinę. Nie na serio. Żeby… było jak u innych.
Krzysztofowi ścisnęło się w gardle. Skinął głową. Powoli. Szczerze.
— Mogę.
— To niech pan powie, iż bez czapki nie wolno. Że katar będzie do pasa. I spyta, jak w szkole.
— Ej, Kajetan, gdzie twoja czapka? Ziąb, a ty jak w lipcu. Kataru nie nadążamy. I co tam z matematyki?
— Trója. Ale zachowanie — celujące. Pomogłem babci przejść przez ulicę. Upuściłem jej torebkę, prawda. Ale potem pomogłem pozbierać. Powiedziała, iż liczy się chęć.
— Dokładnie. Ale czapkę – noś. Musisz o siebie dbać. Tylko ciebie masz.
Kajetan uśmiechnął się lekko. Dokończył jedzenie, otarł ręce. Jak dorosły przed ważnym spotkaniem.
— Dzięki, iż pan nie taki. Inni albo litują się, albo radzą. A pan… był. I to… lepsze.
— jeżeli jutro tu będę – przyjdziesz?
— Nie wiem. Może mama się obudzi. A może nie. Może przyjdę. Zapamiętałem pana. Pan prawdziwy. Pan nie kłamie oczami.
Wstał. Nie pożegnał się – tylko rzucił „do widzenia”. I poszedł. Lekko, ale z pewną ciszą w kroku, jak ci, którzy już wiedzą – nikt za nimi nie pobiegnie.
Krzysztof został. W końcu wstał, wyrzucił pusty kubek. Patrzył długo w stronę, gdzie odszedł Kajetan. W środku było ciężko. Chciało się go zatrzymać. Ale wiedział – nie wolno burzyć murów, które dziecko samo wznosi, by przetrwać.
Następnego dnia wrócił. I kolejnego. I jeszcze. Siedział na tej samej ławce, trzymał gazetę lub kawę. Udawał, iż tylko odpoczywa. Czasem Kajetan nie przychodził. Wtedy bolało. ale gdy chłopiec się pojawiał – w tej samej kurtce, z tym samym wzrokiem – Krzysztof czuł, jak coś w nim ożywa.
Pewnego dnia Kajetan podszedł z dwoma plastikowymi kubkami. Owiniętymi w serwetki. Jeden podał jemu:
— Dzisiaj pan był tatą. Teraz ja pobędę synem. Nie ma pan nic przeciwko?
Krzysztof nie odpowiedział. Wziął tylko herbatę. I uśmiechnął się. Szczerze. Bez słów. Bo czasem… wystarczy po prostu być. Bez warunków. Bez obietnic. Po prostu być.