W małym nadmorskim miasteczku, gdzie zapach morza miesza się z krzykami mew, poznałam swoją pierwszą miłość jeszcze w czasach szkolnych. Nazywał się Bartosz i był wtedy chłopakiem mojej przyjaciółki. Nie śmiałam choćby o nim marzyć, a on choćby nie patrzył w moją stronę. Nasze drogi się rozeszły, a ja o nim zapomniałam, aż los znów nas połączył w dużym mieście, gdzie oboje studiowaliśmy na uniwersytecie.
— Kinga, ciągle taka piękna — uśmiechnął się Bartosz, gdy przypadkiem spotkaliśmy się w kawiarni. Jego słowa sprawiły, iż serce zabiło mi mocniej.
— A ty wciąż taki gaduła — zaśmiałam się, czując, jak między nami przeskakuje iskra.
— Pamiętasz, jak się we mnie podkochiwałaś? — mrugnął do mnie.
— Może i ty nie byłeś mi obojętny — przyznałam się, ale gwałtownie zmieniłam temat.
Rozmawialiśmy cały wieczór, śmialiśmy się, wspominaliśmy szkolne lata. Bartosz odprowadził mnie do akademika, a w następnych dniach jeszcze kilka razy się spotkaliśmy. A potem zniknął, jakby się rozpłynął w powietrzu. Skończyłam studia, wróciłam do rodzinnego miasta, znalazłam dobrą pracę w lokalnej firmie. Życie płynęło spokojnie, aż do dnia, gdy znów go spotkałam.
Był słoneczny dzień na promenadzie. Bartosz, w lekkiej koszuli, z gitarą przewieszoną przez ramię, szedł z przyjaciółmi, wyraźnie świętując coś. Jego oczy rozbłysły, gdy mnie zobaczył.
— Kinga, jakie spotkanie! — zawołał, ściskając mnie tak mocno, iż prawie nie złapałam tchu.
— Co tak wesoło od rana? — zdziwiłam się.
— Po prostu żyjemy pełnią życia — odpowiedział beztrosko.
Wzruszyłam ramionami i poszłam dalej, ale następnego wieczoru Bartosz pojawił się pod moim blokiem z bukietem kwiatów. Nie znał numeru mieszkania, więc po prostu czekał, aż wyjdę. Jego pojawienie się zaskoczyło mnie.
— Przestraszyłeś mnie! — roześmiałam się, biorąc kwiaty.
— Czy aż taki jestem straszny? — skrzywił się żartobliwie.
Poszliśmy do sklepu, urządziliśmy przytulny wieczór z winem i świecami. Bartosz patrzył na mnie tak, jakbym była centrum jego świata.
— Cały czas o tobie myślałem — wyznał, podnosząc kieliszek.
— Przestań, nie zaczynaj — odparłam, ale jego słowa rozgrzały mi serce.
— Czy to nie przeznaczenie nas z sobą złączyło? — nalegał.
— Oj, daj spokój — uśmiechnęłam się, ale w głębi duszy czułam, iż ma rację.
Rozmawialiśmy do późna, a ja zaproponowałam, żeby został — nie jako ukochany, ale po prostu, by nie wracał sam w ciemności. Rano wyszłam do pracy, zostawiając mu klucze i karteczkę. Gdy szłam ulicą, nagle naprzeciw mnie stanęła jego matka, Zofia Stanisława. Nie widziałam jej od czasów szkolnych, a tu, jak na złość, spotkałyśmy się.
— Dzień dobry, Kinga — skinęła głową. — Mojej włóczęgi nie widziałaś?
— Widziałam — odparłam, czując się niezręcznie.
— Pijany? — zmarszczyła brwi.
— Nie, wszystko w porządku — wydukałam i gwałtownie się oddaliłam.
Po roku wzięliśmy z Bartoszem ślub. Przed ślubem jego matka była najsłodsza: dziękowała, iż „wzięłam jej syna w ryzy”, pomogła mu znaleźć pracę, odzwyczaiła od hulanek. Myślałam, iż stworzymy prawdziwą rodzinę. ale gdy tylko ogłosiliśmy zaręczyny, Zofia Stanisława stała się moim najgorszym wrogiem. Jej stosunek do mnie zmienił się, jakbym ukradła jej syna.
Bartosz też okazał się nie tym, za kogo go miałam. Pierwszy rok małżeństwa był bajką, ale potem się rozpuścił. Zaczął pić, być opryskliwy, a czasem choćby podnosił na mnie rękę. A jego matka tylko dolewała oliwy do ognia.
— Biję, to znaczy kocha, czego ty się tak mazgajesz? — rzucała z pogardą.
Znosiłam to, tłumiąc ból. choćby moja mama namawiała mnie, by nie niszczyć małżeństwa, więc milczałam, wstydząc się przyznać przed przyjaciółkami, jakiego męża wybrałam. Życie stało się koszmarem: bałam się wracać do domu, ale nie miałam dokąd pójść.
Pewnego dnia, idąc ulicą, usłyszałam znajomy głos:
— Kinga! — to był Tadeusz, mój dawny znajomy, niegdyś sąsiad.
— Cześć — uśmiechnęłam się blado, czując, jak łzy napływają mi do oczu.
— Wyglądasz, jakbyś nie była sobą — zauważył, podchodząc bliżej.
— Wszystko w porządku — skłamałam.
— Chodź, pogadamy — zaproponował, wskazując na swój samochód.
Zgodziłam się — cokolwiek lepsze niż powrót do domu. Tadeusz wyjął butelkę wina, owoce i pojechaliśmy nad morze. Siedząc na brzegu, pociągnęłam łyk i nagle wszystko we mnie pękło. Opowiedziałam mu wszystko: o Bartoszu, o jego matce, o moim cierpieniu. Tadeusz słuchał w milczeniu, a potem delikatnie odgarnął mi kosmyk włosów z twarzy i przytulił.
— Z tobą jest tak spokojnie — westchnęłam.
— Chcę być z tobą, Kinga — powiedział nagle. — Zawsze tego chciałem, ale ty byłaś raz z Bartoszem, raz wychodziłaś za mąż.
Pocałował mnie, a ja go nie zatrzymałam. W tej chwili zrozumiałam, iż zasługuję na coś więcej niż życie w strachu. Tadeusz odwiózł mnie do domu, umówiliśmy się na jutro. Ale gdy wysiadłam z samochodu, zamarłam: na ławce siedziała Zofia Stanisława z trującym uśmiechem.
— A to cię mam, gołąbko! — warknęła, wskazując na mnie palcem. — Zawsze wiedziałam, iż nie jesteś godna mojego syna!
W domu już wszystko opowiedziała Bartoszowi, pokazując zdjęcia, które zdążyła zrobić. Patrzył na mnie, a w jego oczach była mieszanina gniewu i bólu.
— To prawda? — zapytał.
— Prawda — odparłam, nie spuszczając wzroku. — Wynoś się. I ty, i twoja matka. To mój dom.
Spakowałam jego rzeczy i wyrzuciłam je za drzwi. Wyszli bez słowa. Następnego dnia złożyłam pozew o rozwód, czując, jak ciężar spada mi z ramion. Teraz jestem szczęśliwa jak nigdy.Od tamtej pory, gdy wspominam tamte ciemne dni, uśmiecham się na myśl o tym, jak los, przez gniew Zofii Stanisławy, otworzył przede mną drzwi do prawdziwego szczęścia.