Kasia nerwowo mieszała mleko w kaszy dla dziecka, podczas gdy Tomek próbował zbudować z klocków najwyższą windę na świecie. Przy stole pokasływała teściowa, Halina Stanisławówna szarooka, cięta w języku, w szlafroku z kogutami.
Patrzcie, brwi znów jakby wypiłowane, mamrotała, przyglądając się wnukowi. Ani jednej naszej cechy! Choćby uszka po tacie.
Mamo, spójrz na mnie, przecież też nie jestem kopią Marka, uśmiechnęła się Kasia, odstawiając miseczkę. Geny to zdradliwa sprawa.
Zdradliwa nie zdradliwa, ale dziwna, machnęła ręką teściowa i wytoczyła się do kuchni po drugi czajnik.
Kasia wzięła głęboki oddech: Wytrzymaj. Do soboty tylko cztery dni. W sobotę Halina Stanisławówna obchodziła sześćdziesiąte urodziny. Kasia wymyśliła święto-pojednanie: restauracja Złoty Liść, zespół grający retro jazz, tort z fontanną i przede wszystkim! voucher do sanatorium Sosnowe Wzgórze na trzy tygodnie. Odpocznie i przestanie gderać o podobieństwie, marzyła synowa.
Wieczorem Kasia sprawdzała kosztorys, gdy Marek zajrzał do gabinetu:
Zamówiłem mamie album ze starymi zdjęciami, zdążą wydrukować do soboty.
Super! Tylko trzymaj w tajemnicy, niech się wzruszy.
Słuchaj, nie bierz do serca jej komentarzy, poprosił. Jest dobra, tylko język ma ostry jak brzytwa.
Wiem. Ale jeżeli jeszcze raz powie niepodobny eksploduję.
Marek pocałował Kasię w czubek głowy i poszedł sprawdzić zadanie syna.
W czwartek rano przyszedł kurier. Dziewczyna w żółtej kurtce wręczyła Kasi paczkę bez oznaczeń.
To dla pani. Podpis tutaj.
Kasia wzięła przesyłkę i rzuciła ją w salonie do innych prezentów: pudełka z jedwabną chustą, słoika z miodem lipowym, koperty z voucherem. Pakowanie zostawiła na piątek niespodzianka miała być idealna.
Sobotnie południe rozgrzewało marcowe słońce. W holu Złotego Liścia pachniało piwoniami i karmelem. Halina Stanisławówna weszła, kokieteryjnie trzymając się ramienia syna:
Ależ przepych! Nie na darmo harowałam czterdzieści lat.
Tylko dla pani, skłoniła się Kasia i mrugnęła do kelnera, by podawał szampana.
Goście zasiedli, zabrzmiał saksofon. Lampiony na ścianach migotały ciepłym bursztynem, zmywając ostatnie ślady sceptycyzmu z twarzy teściowej. Kasia łowiła każde jej westchnienie: chyba zadowolona.
Gdy podano tort z fontanną iskier, sala wybuchła oklaskami. Kasia, drżącymi palcami ściskając kartkę, ogłosiła:
A teraz główny prezent! wręczyła Halinie kopertę z voucherem. Trzy tygodnie spokoju, masaży i solnych grot!
Teściowa aż podskoczyła:
Ależ wy zwariowali! Ja przecież nie jestem chora.
Nie tylko chorzy odpoczywają, oburzył się Marek, obejmując matkę.
Tomek, stojący koło kwiatów, wyciągnął srebrzystą kopertę z napisem GENETIX | personalnie.
Mamo, to też prezent? podał Kasi.
Nie nasz, szepnęła, czytając logo. Odłóż.
Ale Halina Stanisławówna zręcznie przechwyciła kopertę:
O! To akurat mój. Dziękuję, skarbie. Otworzyła, wyjęła dwa arkusze i zastygła, wpatrzona w cyfry. Policzki zalały się ciemnym rumieńcem.
Mamo, co tam? Marek próbował zajrzeć.
Nic wycharczała, gniotąc papier.
Kasią wstrząsnął dreszcz: Czyżby ta jej głupia próba z DNA?
Za nimi rozległ się brzęk kelner upuścił tacę. Goście ożyli, ktoś włączył Sto lat! muzyka zagłuszyła niezręczność, ale nie dla Kasi: wzrok teściowej palił ją przez stół.
Nocą, gdy Tomek zasnął, małżonkowie spotkali się w salonie. Marek trzymał pogniecioną kopertę.
Mama wyszła w łzach. Wiesz, co to jest? Podał Kasi dokument. Na górze grubym drukiem: Prawdopodobieństwo pokrewieństwa babcia/wnuk 0%.
To nie ja! wyszeptała. Ona sama to zamówiła. Chciałam jej dać święto, a ona tę ohydę!
Czekaj, ale liczby Marek przesunął dłonią po twarzy. Jak to możliwe?
Może test fałszywy. Albo specjalnie to ustawiła.
Mama? Po co?
By udowodnić, iż Tomek niepodobny. Doprowadzić mnie do szału.
Marek westchnął:
Rano pojadę do niej, wyjaśnię.
Teściowa przywitała syna w szlafroku i z plikiem teczek.
Siadaj. Pokazuję prawdę. Położyła na stół bransoletkę z porodówki: Zając M. i numer sali. Trzymałam ją jako pamiątkę. Przed jubileuszem szukałam w albumie i znalazłam drugą! Widzisz? Wyjęła kolejny breloczek z obcym numerem. Zrozumiałam, iż nic nie rozumiem, i zrobiłam test DNA, by zacząć od małego.
Mamo, powiedz wprost: myślisz, iż Tomek nie mój?
Wychodzi na to, tak. A raczej myślałam. A test pokazał, iż ty też nie mój. Uśmiech na jej ustach zadrżał. Gdyście się bawili przy torcie, pojechałam oddać krew, ekspresowa wersja, płatność kartą sprawdź.
Marek wziął dokument: Prawdopodobieństwo pokrewieństwa matka/syn 0%.
Mamo, ale ty sama mnie urodziłaś!
Urodziłam chłopca, tak. Rano pokazano mi ciebie. Ale wtedy w szpitalu był chaos, dzieci noszono tam i z powrotem. Wszyscy myśleli, iż to legendy. A teraz okazuje się, iż nigdy nie miałam rodzonego dziecka Halina nie płakała, tylko zacisnęła dłonie, jakby trzymała odłamki siebie.
Stop. To błąd. Zrobimy oficjalne badanie we trójkę: ja, ty, Tomek. I koniec.
W poniedziałek pojechali do kliniki genetycznej. Tomek cieszył się przygodą, jadł krówki z automatu. Po czterech dniach przyszły wyniki.
Przy kuchennym stoleHalina spojrzała na rodzinę zebraną wokół stołu na Marka, którego wychowała, na Tomka o nieznanych genach, na Kasię trzymającą ich za ręce i zrozumiała, iż miłość nie ma procentów ani badań, które mogłyby ją zmierzyć, a prawdziwa rodzina to ci, którzy zostają, gdy świat się wali.