„To już przesada!” – Kasia postanowiła nie przyjmować gości, którzy zamienili jej mieszkanie w darmowy hotel
Czasem życie serwuje takie historie, iż aż trudno uwierzyć, iż to nie scenariusz sitcomu – tyle iż śmieszne jest tylko dla widzów. Dla głównego bohatera to raczej mało zabawne. Właśnie taką opowieść usłyszałam niedawno od sąsiadki z klatki – Kasi, drobnej, spokojnej kobiety koło trzydziestki. Z wyglądu – wzór elegancji, ale okazało się, iż choćby u takich osób cierpliwość ma swoje granice.
Kiedyś mieszkała w Poznaniu, pracowała w miejskiej bibliotece i obracała się w towarzystwie znajomych – ekipa była różnorodna, ale w sumie sympatyczna. Jednym z nich był Tomek, dusza towarzystwa i amator niewinnych flirtów, z którym czasem spotykali się na herbatce. Nie byli przyjaciółmi, raczej takimi przelotnymi znajomymi. Potem Kasia przeprowadziła się do Warszawy, znalazła pracę, urządziła przytulne mieszkanko na Mokotowie i już prawie zapomniała o dawnych „przyjaciołach” z przeszłości.
Ale pewnego dnia… Tomek pojawił się w jej życiu ponownie.
Minęło kilka lat – zdążył się ożenić, rozwieść, a potem znów wziąć ślub. Spotkali się przypadkiem na urlopie w Sopocie. Jak się okazało, Tomek był tam nie z nową żoną, a… sam. Kasia nie zagłębiała się w szczegóły – nie było jej to specjalnie ciekawe. Mężczyzna próbował ją rozgadać: jak życie, gdzie mieszkasz, jakie plany. Odpowiadała uprzejmie, ale bez większego entuzjazmu.
Po tygodniu zadzwonił:
– Słuchaj, ja i Ola (tak miała na imię jego pierwsza żona) jesteśmy w Warszawie. Przyjechaliśmy na kilka dni, możemy się u ciebie zatrzymać?
Kasia oniemiała. Nie zdążyła choćby grzecznie odmówić – trzy godziny później stali pod jej drzwiami z walizkami. „No dobrze – pomyślała. – Dwa dni, jakoś przetrwam.” Ale dwa dni zamieniły się w pięć… a potem w nieskończoność.
Tomek i Ola czuli się jak u siebie. Chodzili po mieszkaniu w bieliźnie, domagali się kolacji, urządzali wieczorne imprezki, pili wino z jej kieliszków, nie sprzątali po sobie, a na dokładkę zaprosili jeszcze jakichś swoich znajomych – „tylko na chwilę, pogadać”.
– Możemy zostać jeszcze jeden dzień? U ciebie jest tak przytulnie! – paplała Ola, smarując sobie kanapki z jej lodówki.
Kasia znosiła to, zaciskając zęby, aż w końcu piątego dnia wyrzuciła ich za drzwi. Powiedziała, iż jest chora, i przypisała sobie nagłe obowiązki. Po ich wyjściu wysprzątała mieszkanie do połysku i postanowiła: nigdy więcej.
Minął miesiąc. Kasia ledwo doszła do siebie, gdy znów zadzwonił Tomek.
– Cześć! Ja i moja nowa żona, Ania, będziemy w stolicy na tydzień. Co u ciebie? Liczymy, iż nas przygarniesz?
W Kasi w jednej chwili coś eksplodowało. choćby wyprostowała się na krześle.
„To już nie brak taktu. To inwazja” – pomyślała.
Odpowiedziała spokojnie, ale stanowczo:
– Słuchajcie, szanuję was, ale moje mieszkanie to nie hotel. I nie mam już ani siły, ani ochoty na powtórkę. W Warszawie są hotele, hostele, Airbnb. Liczę na zrozumienie.
Tomek się zawahał, po czym rozłączył. Żadnego „dzięki”, żadnych przeprosin – cisza.
Później Kasia zwierzyła mi się:
– Chyba wcześniej nie umiałam mówić „nie”. Myślałam, iż bycie miłą oznacza cierpliwe znoszenie wszystkiego. Ale teraz wiem: najpierw trzeba szanować siebie. jeżeli nie mam ochoty gościć – to nie czyni mnie złym człowiekiem. To znaczy, iż jestem dorosła.
Jak myślicie, Kasia dobrze zrobiła? A może jednak powinnia wykazać się współczuciem i wpuścić „przyjaciół” jeszcze raz? Gdzie jest granica między gościnnością a czystą bezczelnością?