**Dziennik osobisty**
„To nie jego dziecko!” — wrzeszczała teściowa. A potem wrócił z pierścionkiem w dłoni… Za późno.
Nigdy nie zapomnę tamtego wieczoru. Wszystko we mnie drży, gdy o nim myślę. Przygotowywałam się do niego jak do święta: świece, lekka sałatka, jego ulubiony pieczony łosoś, białe wino. I najważniejsze — wiadomość. Najważniejsza wiadomość w moim życiu.
Miałam wtedy zaledwie dziewiętnaście lat. Mieszkałam w Szczecinie, wynajmowałam z Piotrem skromne mieszkanie na obrzeżach miasta. Spotykaliśmy się prawie rok. Zasypywał mnie kwiatami, nazywał „moim szczęściem”, obiecywał, iż będzie przy mnie zawsze. Wierzyłam mu. Snuliśmy plany — te naiwne, młodzieńcze, gdy wydaje się, iż miłość to wszystko, czego potrzeba.
I wtedy powiedziałam:
— Piotr, niedługo zostaniesz tatą…
Najpierw zdrętwiał. Potem jego twarz wykrzywiła się.
— Co? Co powiedziałaś?
— Jestem w ciąży — powtórzyłam z drżeniem w głosie, wciąż licząc na euforia w jego oczach.
Ale w odpowiedzi usłyszałam krzyk. Ostry, zły.
— To nie moje dziecko! Oszalałaś? Nie jestem na to gotowy. Wynoś się ze swoją ciążą!
Trzasnął drzwiami. I zniknął.
Dzwoniłam — nie odbierał. Potem mój numer trafił na czarną listę. Czułam się źle fizycznie, psychicznie, było mi strasznie. Ale najbardziej bolało. Bo człowiek, z którym marzyłam o przyszłości, w jednej chwili stał się obcy.
Postanowiłam porozmawiać z jego matką. Halina Stanisławska przywitała mnie na progu swojego mieszkania w Krakowie. choćby nie wpuściła mnie do środka — stała w szlafroku, ze skrzyżowanymi rękami, z gniewem w oczach.
— Wynoś się — powiedziała. — Nie waż się bawić w moją rodzinę. To dziecko nie jest od Piotra! Szukasz tylko kogoś, kto cię utrzyma. Mój syn ma inne plany, nie musi płacić za twoje błędy!
Stałam w klatce schodowej i czułam, jak serce rozpada się na kawałki. Żadnego wsparcia, żadnej wiary, żadnej ludzkiej życzliwości. Tylko pogarda.
Ale choćby wtedy nie przyszło mi do głowy, żeby pozbyć się dziecka. Było już we mnie. Było *moje*. Czyste, niewinne. Dlaczego miało płacić za tchórzostwo dorosłych?
Minęły trzy lata. Urodziłam. Syna nazwałam Jakubem. I każdego ranka, gdy otwiera oczy, patrzy na mnie i się uśmiecha, dziękuję losowi, iż nie załamałam się. Tak, było ciężko. Pracowałam w nocy, dorabiałam zdalnie, prałam manualnie, żywiłam się makaronem. Ale Kuba to moje słońce. Mój cały świat.
A kilka dni temu… zadzwonili do drzwi. Na progu stał Piotr. Ten sam. Z innym spojrzeniem, postarzały, wychudzony.
— Możemy porozmawiać? — zapytał cicho.
Opowiedział, iż miał poważny wypadek. Uratowali go, ale… teraz jest bezpłodny. Lekarze powiedzieli — dzieci już nie będzie. Narzeczona odeszła, nie wytrzymała. I wtedy przypomniał sobie o mnie. O synu. O tym, jak „zmarnował swoją szansę”.
— Chcę być przy was — powiedział. — Ożenić się. Zająć wami. Wychowywać Kubę. Naprawić wszystko.
Patrzyłam na niego i jakby słyszałam w głowie dźwięk tych drzwi, które kiedyś za sobą zatrzasnął. Widziałam jego twarz — tamtą, z wieczoru, gdy mnie zdradził. Przypomniałam sobie, jak trzymałam się za brzuch w nocy i modliłam się, by dziecko urodziło się zdrowe. Jak płakałam w ciszy, gdy Kuba pierwszy raz powiedział „mama”. I po prostu… zamknęłam przed nim drzwi. Bez słowa. Bez krzyku. Bez wyrzutów. Bo wszystko zostało już dawno powiedziane.
Nie odbieram jego telefonów.
Może ktoś powie — trzeba wybaczać. Dać szansę. Ale ja mam syna. I zasługuje on na ojca, który kochał go od pierwszego oddechu. A nie przychodzi, gdy inne opcje się skończyły.
A ty co myślisz — czy dobrze zrobiłam, nie wpuszczając go z powrotem w nasze życie?