Dziś znów mam dość. Zawsze wierzyłem, iż rodzina to najważniejsza rzecz na świecie. Dopóki wszyscy szanują się nawzajem i nikt nie traktuje dobroci drugiej osoby jak obowiązku.
Z żoną Kasią jesteśmy razem od dwunastu lat. Mamy dwoje wspaniałych dzieci — Kubę i Zosię. Dopiero co spłaciliśmy kredyt za mieszkanie w trójkę w Krakowie, a potem wyremontowaliśmy je od podłogi po sufit. Życie w końcu się ustabilizowało. Ale to było przed przyjazdem dwóch małych huraganów — siostrzeńców mojej żony.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Jej młodsza siostra, Magda, to kobieta z trudnym charakterem. Za sobą trzy nieudane małżeństwa, dwóch synów od różnych mężczyzn i wieczne poszukiwanie „tego jedynego”. Po kolejnym rozwodzie uznała, iż dzieci mogą poczekać. Wcześniej zostawiała je u babci, ale ta już ma swoje lata i nie daje rady z dwoma rozbrykanymi chłopakami. Więc Magda zwróciła się do nas.
„Kasiu, proszę, tylko na sobotę! Ja z Pawłem (jej najnowszym zdobyciem) idziemy na kolację, obchodzimy rocznicę. Wieczorem zabiorę, słowo!”
Nie protestowałem. Chłopcy dobrze dogadują się z naszymi dziećmi, bawią się razem — pomyślałem, iż jeden wieczór nikomu nie zaszkodzi. Tylko iż „jeden wieczór” zamienił się w „do niedzieli”, potem w „zamknę w piątek, a odbiorę w poniedziałek”, aż w końcu Magda wyleciała z kolejnym „miłością życia” na tydzień do Turcji, zostawiając nam synów pod opieką.
„Oj, Kasieńko, co to dla was tydzień? Nakarmicie, wypierzecie im te dwa T-shirty, jaka różnica? Przecież oni u was jak w domu!”
Nie, Magda. To nie jest ich dom. Mamy własne dzieci, które kochamy i wychowujemy. A ty rzucasz swoje jak walizki do przechowalni i uważasz, iż to normalne, bo „jesteśmy rodziną”.
Mieszkanie jest duże, ale fizycznie jest nas teraz sześcioro. Czworo dzieci, z których każde ma swoje potrzeby, kaprysy i wymagania. Hałasują, kłócą się, brudzą wszystko wokół. Znaleźć chwilę spokoju to wyzwanie, ale dziś postanowiłem, iż stawiamy granice — rodzina to nie hotel dla wygodnych krewnych.