Dzisiaj zanotuję w pamiętniku niezwykły dzień — urodziny mojego męża, Jakuba.
Ewa nerwowo rozkładała serwetki i ustawiała sztućce. Data nie była okrągła, ale ważna. Obiecały przyjechać córki z rodzinami, a wnuki błagały o „prawdziwe przyjęcie, jak dawniej”. Przypomniałam sobie, jak to wyglądało kiedyś, w latach dziewięćdziesiątych…
Wtedy wszystko przychodziło z trudem. Pieniędzy brakowało, a produkty zdobywało się prawdziwym „bojem”. Ale zawsze starałam się — dla rodziny, dla ciepła i euforii w domu. Zwłaszcza przed świętami.
W tamtym roku zaczęło się od zwykłej dziecięcej prośby. Córki, Zosia i Ola, wróciły ze szkoły zgaszone. Oceny dobre, ale humory — kiepskie. W końcu Zosia wyznała:
— Mamo, wszystkie w klasie mają angorskie czapki, tylko my w tych starych. Kup, proszę!
Uległam. Nie byliśmy bogaci, ale dziewczynki były grzeczne, pomagały. Pobiegłam na bazar, wydusiłam ostatnie złotówki — i kupiłam. Dla ich euforii — i swojej. Ale na przyjęcie już nic nie zostało.
Pomógł przypadek. Nazajutrz w sklepie ktoś krzyknął:
— Kiełbasa! — i tłum rzucił się do lady. Udało mi się złapać dwie paczki ulubionej jałowcowej. W sobotę zdobyłam masło — ekspedientka podpowiedziała, kiedy „wyrzucą”. Z kartkami i córkami w gotowości udało się.
W niedzielę stół był nakryty — jak za najlepszych czasów. W środku kurczak, rumiany, chrupiący, na poduszce z ryżu. Teściowi szczególnie smakowała sałatka z topionych serków, jajek i czosnku. Szarlotka wyszła wyśmienicie — teściowa choćby prosiła o przepis.
A teraz — teraźniejszość. Córki dorosły, każda ma rodzinę. Rodziców Jakuba i Ewy już nie ma. Ale oto znów niedziela, znów urodziny. Jakub wyszedł na spacer z Burem, naszym psem, a ja nakrywałam stół. Żadnej pizzy na wynos, żadnych sushi — tylko domowy obiad. Stary, dobry, serdeczny.
Goście zjawili się niemal równocześnie. Wnuki hałasowały w przedpokoju, zrzucając buty, Zosia z Olą przytuliły mnie.
— Mamo, co tak pachnie? — spytała Zosia.
— My nie chcemy pizzy! — wrzeszczały wnuki z korytarza.
Ostatni wszedł Jakub. Wszyscy rzucili się z życzeniami.
— No to siadajmy — uśmiechnęłam się.
Gdy weszli do jadalni, wszyscy zamilkli.
— Mamo… — szepnęła Ola. — To tak jak kiedyś… Kurczak — ten sam, ulubiona sałatka, ryż…
Śmiech, toasty, ciasto z herbatą. Wszystko — jak dawniej. Tylko bardziej dorosłe.
Kiedy goście odjechali, Jakub przytulił mnie mocno:
— Dziękuję, kochanie. Przeniosłaś mnie w tamten czas. Byliśmy wtedy szczęśliwi. Choć brakowało pieniędzy, kanapę kupowaliśmy na raty, balkonu nie dało się oszklić. Ale byliśmy — razem. I teraz jesteśmy. A to najważniejsze.
— Sto lat, kochany. Niech takich dni będzie jak najwięcej.