Wiejska nauczycielka

kulturaupodstaw.pl 3 godzin temu
Zdjęcie: fot. Krystyna Nita, na zdj. budynek dawnej szkoły podstawowej w Piecewie, 2016


Przez trudy…

Małgorzata Leśniak: To było dziecięce marzenie?

Anna: Żeby zostać nauczycielką? O nie. Nie pamiętam, żebym wtedy miała marzenia.

ML: Skąd więc wziął się pomysł, by zostać nauczycielką?

A: Był rok 1960. Miałam iść do zawodówki, bo w domu brakowało pieniędzy. Mama była wtedy już wdową, więc utrzymywaliśmy się z jej renty rodzinnej. Zawodówka gwarantowała, iż po jej ukończeniu pójdę do pracy i zacznę zarabiać.

ML: Ale nie poszłaś do zawodówki. Co się stało?

A: Byłam prymuską i kierowniczka szkoły przekonała mamę, iż trzeba dać mi szansę na kształcenie. W okolicy były trzy szkoły do wyboru: liceum ogólnokształcące, technikum rolnicze i liceum pedagogiczne.

Anna (pierwsza z prawej), Trudna, końcówka lat 50, fot. z archiwum prywatnego

Ogólniak odpadał, bo nie dawał zawodu, trzeba było iść po nim na studia, a to oznaczałoby kolejne koszty.

Do technikum rolniczego poszła moja kuzynka, bo jej rodzina miała dużo ziemi, więc wiadomo było, iż przejmie gospodarstwo. My nie mieliśmy hektarów, więc i tę szkołę mama gwałtownie wyeliminowała z listy. I tak zostało liceum pedagogiczne.

ML: Trudno było się dostać?

A: Z naszej wiejskiej szkoły do liceum pedagogicznego startowało pięć dziewczyn. I wszystkie zdałyśmy egzaminy wstępne. Łatwo nie było, bo chętnych było ponad dwieście osób, a powstały tylko dwie klasy.

ML: Ile osób było w jednej klasie?

A: Ja miałam 53. numer w dzienniku, a w mojej klasie, 1A, było w pierwszym roku 56 dziewcząt. W drugiej klasie z tego samego rocznika, 1B, byli również chłopcy.

ML: Miałaś 14 lat, mieszkałaś na wsi, a liceum mieściło się kilkadziesiąt kilometrów od domu. Jak wyglądała twoja codzienna droga do szkoły?

A: Szkoła była pięcioletnia i prawie przez cały czas dojeżdżałam autobusem, a miałam chorobę lokomocyjną. Internat kosztował 360 zł za miesiąc i nas nie było stać na taki wydatek. Mama miała 420 zł renty, w domu był jeszcze mój młodszy brat, więc nie było mowy o internacie.

ML: gwałtownie zorientowałaś się, iż jesteś gorsza, bo biedna?

A: Oj tak, wystarczyło spojrzeć na nasze ubrania. Nikt w klasie, poza mną, nie nosił pończoch patentek.

Wycieczka żeńskiej klasy pedagoga, 1964, Anna (blondynka na pierwszym planie), fot. z archiwum prywatnego

Ty nie wiesz, co to są patentki. To były bawełniane pończochy, tkane specjalnym ściegiem, tzw. pończoszniczym. Inne dziewczyny nosiły stylonowe pończochy, a ja miałam patentki.

Ale pamiętam też buty, które kupiła mi starsza siostra. To były brązowo-wiśniowe sznurowane półbuty. Były śliczne i pamiętam, iż kosztowały 230 zł.

ML: W klasie były wyraźne podziały?

A: Trzymałyśmy się razem z innymi dojeżdżającymi, a drugą grupą były dziewczyny z internatu, ale to był naturalny podział, bo podyktowany logistyką. My miałyśmy swój rozkład dnia: dojazd do szkoły, lekcje i powrót do domu, a one swój: przejście z internatu do szkoły, lekcje i powrót do internatu.

ML: Internat był koedukacyjny?

A: Były dwa internaty. W jednym mieszkały tylko dziewczyny, a drugi był koedukacyjny.

ML: Przez całe pięć lat dojeżdżałaś do szkoły?

A: Nie. Jak byłam w trzeciej klasie, była bardzo ciężka zima. Zima stulecia z przełomu 1962 i 1963 roku trwała do marca, ale najcięższymi miesiącami były styczeń i luty. Gruba pokrywa śnieżna trzymała przez ponad 100 dni, a temperatury spadały często do 30 stopni poniżej zera.

Wycieczka żeńskiej klasy pedagoga, 1964, Anna (pierwsza z lewej w dolnym rzędzie), fot. z archiwum prywatnego

Autobusy nie jeździły i przez ten czas mieszkałam na stancji. Wynajmowałyśmy pokój z koleżanką, a pani domu codziennie rano przynosiła nam do pokoju dzbanek ze słodką herbatą albo kawą z mlekiem i dwie filiżanki.

Drugi raz mieszkałam na stancji, jak byłam w piątej klasie. To była też ciężka zima i autobusy znowu nie jeździły.

ML: A jak radziła sobie z nauką prymuska z wiejskiej szkoły?

A: Dobrze, choć z przygodami. Na przykład nauczyciel języka polskiego nauczył mnie, iż nie mówi się: „rozchodzi się o to, że…”. Raz powiedział przy całej klasie, iż „rozchodzą to się nogi” i zapamiętałam nie tylko do końca szkoły, ale na całe życie.

Jest też historia z wypracowaniami z polskiego. W każdym okresie pisałyśmy w szkole jedno wypracowanie. I jak napisałam pierwsze wypracowanie, to nauczyciel polskiego był zaskoczony.

ML: Dlaczego?

A: Bo tak dobrze mi poszło. Jak pisałyśmy drugie wypracowanie, podszedł do mojej ławki, kazał mi wstać i sprawdził, czy nie ukryłam pod ławką ściągi. Nic nie znalazł i więcej już mnie nie sprawdzał. Ale do końca szkoły lubił mnie pytać na lekcji: „co poeta miał na myśli”.

ML: Co złego było w tym pytaniu?

A: Nic, ale ja byłam tak zakompleksiona i wystraszona, iż mnie zatykało i nic nie mogłam z siebie wydusić.

ML: A pomyślałaś wtedy, iż próbował cię ośmielić?

A: Nie, wtedy myślałam, iż się na mnie uwziął. Powtarzał za to często, iż gdyby moje ustne wypowiedzi wypadały tak, jak pisemne wypracowania, to byłoby zupełnie inaczej. I przy całej klasie mówił, iż jestem „cielęcium ciapcium”.

ML: A matematyka?

A: Bardzo lubiłam matematykę i byłam jedną z najlepszych w klasie.

ML: Bo na matematyce nie trzeba mówić.

A: Nie trzeba, wystarczy rozumieć, wiedzieć, jak rozwiązać zadanie i napisać rozwiązanie.

…do gwiazd.

ML: Liceum pedagogiczne skończyłaś w 1965 roku. Co było dalej?

A: Wtedy były takie czasy, iż po ukończeniu liceum pedagogicznego dostawało się z kuratorium oświaty skierowanie do pracy. Były dwie placówki do wyboru. Mogłam pojechać, obejrzeć szkołę i wybrać jedną z dwóch wskazanych.

Pierwszą odrzuciłam od razu. Chodziły słuchy, iż szkołą nie rządzi dyrektor, który podobno był miłym i dobrym człowiekiem, tylko jego żona, która dla odmiany do najsympatyczniejszych nie należała. Zostawała podstawówka w Lędyczku.

ML: Ale przecież nie w Lędyczku uczyłaś?

A: Nie, ale pojechałam do Lędyczka. Ówczesne przepisy mówiły, iż nauczycielowi w wiejskiej szkole należy zapewnić mieszkanie i za to mieszkanie płaciła gmina. A w 1965 roku Lędyczek to było najmniejsze miasto w Polsce, więc mieszkanie musiałabym sama znaleźć i je opłacić.

ML: Dostałaś więc skierowanie do dwóch szkół, a trafiłaś do trzeciej.

A: Tak. Jak wracałam z Lędyczka, to na przystanku autobusowym w Złotowie spotkałam koleżankę z „pedagoga”. Okazało się, iż ona dostała propozycję pracy w Piecewie i poprosiła, żebym z nią tam pojechała. I pojechałyśmy.

Liceum Pedagogiczne w Złotowie, druga połowa lat 60., fot. z archiwum prywatnego

Nie było to takie proste, bo do Piecewa jechał jeden autobus rano, a drugi po 15.00, a było południe, jak spotkałyśmy się na przystanku. Pojechałyśmy więc na krzyżówkę. Dużo autobusów tam jeździło, bo to była popularna trasa. Wysiadłyśmy na skrzyżowaniu i stamtąd pieszo poszłyśmy do Piecewa.

Było lato, więc choć droga była długa, to szło się przyjemnie. A kiedy weszłyśmy pod górkę, zobaczyłyśmy piękny budynek szkoły. To była nowiutka tysiąclatka, postawiona w 1963 roku.

ML: Opowiedz, jak to się stało, iż pojechałaś z koleżanką jako towarzystwo, a skończyło się tak, iż uczyłaś w szkole w Piecewie.

A: Spotkałyśmy się z kierownikiem szkoły i bardzo gwałtownie się okazało, iż szkoła potrzebuje dwóch nauczycieli. Ale zaważyło to, iż kierownik szkoły był dobrym menadżerem, choć wtedy nikt nie używał tego określenia. Po krótkiej rozmowie zaprowadził nas najpierw do szkoły.

Nowiutka, z pięknymi klasami i świetnie wyposażoną pracownią chemiczną i fizyczną. A zaraz potem poszliśmy do świeżutko wybudowanego domku z mieszkaniem dla nauczycieli.

ML: I było „wow”?

A: Oj tak. W tym mieszkaniu nikt wcześniej nie mieszkał, więc miałyśmy się wprowadzić jako pierwsze. Dla wychowanej na wsi dziewczyny to mieszkanie było spełnieniem marzeń. Każda miała swój pokój, była kuchnia, no i łazienka. Nie było w niej wody, ale była łazienka!

Kierownik szkoły powiedział: „To dla was, dziewczyny” i klamka zapadła.

ML: Czego uczyłaś?

A: Zacznijmy od tego, iż pensum nauczyciela wynosiło wtedy 26 godzin tygodniowo i do tego każdy nauczyciel miał prawo mieć 13 godzin nadliczbowych. Brakowało nauczycieli i w wiejskich szkołach nauczyciele uczyli wtedy często kilku przedmiotów.

ML.: Ale przecież nie wszyscy są dobrzy ze wszystkiego.

A: Ja chyba byłam wyjątkowo zdolna. Dostałam śpiew, bo okazało się, iż ładnie śpiewam. A jeżeli śpiew, to i kółko taneczne. Uczyłam też rysunku, bo ładnie rysowałam. Do tego doszły: matematyka, geografia i język polski.

ML: A studium nauczycielskie zrobiłaś z matematyki.

A: Tak, ale plan kierownika był na początku inny. Odeszła nauczycielka rosyjskiego i miałam przejąć po niej obowiązki. Na moje tłumaczenie, iż nie znam na tyle tego języka, by uczyć, kierownik znalazł rozwiązanie i skierował mnie do studium nauczycielskiego w Słupsku na rosyjski właśnie.

ML: A skąd pomysł na SN? Wymagano tego w szkole?

A: Nie, ale dobrze było widziane, jeżeli nauczyciel podnosił kwalifikacje. Tyle, iż ja chciałam matematykę, a kierownik szkoły uparł się na rosyjski. Zaczęłam więc od rosyjskiego, ale długo to nie trwało.

ML: Bo?

A: Bo obudziła się we mnie asertywność i stwierdziłam, iż studiowanie rosyjskiego to jest szaleństwo i iż nie tego chcę. Zrezygnowałam po pół roku i w następnym roku, 1969, kierownik podpisał mi skierowanie na matematykę.

ML: W końcu.

A: W końcu.

ML: Skąd wiedziałaś, jak uczyć, żeby nauczyć?

A: Zacznijmy od tego, iż do dziś uważam, iż nikt nie był tak dobrze przygotowany do uczenia dzieci, jak absolwenci liceum pedagogicznego. Mieliśmy zajęcia z pedagogiki, psychologii i metodyki nauczania. A od trzeciej klasy każdy z nas miał praktyki w szkole podstawowej, w tzw. szkole ćwiczeń. Nazwa pochodziła stąd, iż w tej szkole ćwiczenia mieli uczniowie „pedagoga”.

Anna (w środku), Słupsk, lato 1969, fot. z archiwum prywatnego

Z uczącym w „szkole ćwiczeń” nauczycielem uzgadniałam temat i pisałam konspekt. Potem prowadziłam lekcję, którą nauczyciel obserwował.

A w trzeciej klasie mieliśmy dwutygodniowe praktyki w szkole o tzw. wyższym poziomie organizacyjnym i tygodniowe w szkole o niższym poziomie organizacyjnym, bo były w niej klasy łączone, czyli czwarta klasa z piątą i szósta z siódmą. Szczególnie dobrze pamiętam te tygodniowe praktyki.

ML: Bo?

A: Razem z koleżanką Jadzią dostałam skierowanie na praktyki do Potulic. To był rok 1963 i zima stulecia. Autobusu nie kursowały, więc starszy brat odprowadził mnie 14 km na stację kolejową w Lipce. Stamtąd pojechałam pociągiem do Zakrzewa. Jak wysiadłam, to było już ciemno.

Zapytałam kogoś, gdzie są Potulice i jak tam dojść i ten ktoś pokazał mi daleko na horyzoncie światła i powiedział, iż na nie mam się kierować. Szłam przez pola, a po drodze rozkleiły mi się kozaki. W końcu doszłam do Potulic i już w domu, gdzie miałam zakwaterowanie, naprawiłam buty.

ML: Jak?

A: Zawsze woziłam ze sobą nici, bo buty się rozklejały, a nie dało się chodzić z kłapiącą o drogę podeszwą.

ML: Czym zszywa się buty?

A: Trzeba było mieć specjalną grubą igłę, snukaczkę, a w oczko wtykało się nitkę, którą składało się poczwórnie, żeby była mocniejsza i już można było szyć. A koniec historii z praktykami jest taki, iż koleżanka Jadzia dojechała dopiero po dwóch dniach, bo – jak tłumaczyła – autobusy nie jeździły.

ML: To teraz porozmawiajmy o dzieciach w szkole.

A: Pierwsze, co rzucało się w oczy, to to, iż były bardzo grzeczne. Miałam później porównanie, bo po przeprowadzce do Złotowa odwiedzałam waszą szkołę i nadziwić się nie mogłam, jak duży hałas w niej panował.

Szkoła była większa od tej wiejskiej, to prawda, ale hałas w tej złotowskiej był naprawdę olbrzymi. W piecewskiej szkole było cichutko, a dzieci były wpatrzone w nauczyciela jak w obrazek.

ML: Trudno było je przekonać do nauki?

A: O nie, były otwarte i chętnie się uczyły. I bardzo chętnie brały udział w zajęciach pozalekcyjnych. Oprócz kółka tanecznego było harcerstwo i dorzucono mi je, bo ono musi być rozśpiewane.

ML: Jak myślisz, skąd w wiejskich dzieciach była ta wiara, iż warto się uczyć?

A: Te dzieci patrzyły na swoich rodziców, wiedziały, jak ciężka jest praca na gospodarstwie i wiedziały, iż wykształcenie jest kluczem do wyrwania się ze wsi do lepszego świata.

ML: Wiejskie dzieci mają swoje obowiązki w gospodarstwie.

A: Tak, i zdarzało się, iż nie odrobiły lekcji albo nie przygotowały się do zajęć, bo miały tak dużo obowiązków w domu, iż nie zdążyły. Bo późno wróciły z pola albo nie było prądu, co też się często zdarzało.

Anna, Słupsk, 1969, fot. z archiwum prywatnego

Może dlatego tak chętnie uczestniczyły w zajęciach pozalekcyjnych, bo to była dla nich odmiana od codziennej, ciężkiej pracy w domu.

Ale byli też i tacy uczniowie, jak Jasiek, który był w szóstej klasie i miał poprawkę z języka polskiego. Jakoś udało się go przepchnąć do siódmej klasy i dzięki temu Jasiek miał podstawowe wykształcenie. Jaśka pamiętam też dlatego, iż byliśmy prawie równolatkami. On miał 17 lat, a ja 19 i gwizdał na mnie, kiedy chodziłam po klasie i wołał: „ale nogi!”.

ML: Pamiętasz, co kupiłaś sobie za pierwszą wypłatę?

A: Po pierwsze, pamiętam kwotę. Dostałam 1050 zł i kupiłam sobie porządne kozaki. Były z czarnej skóry, miały mały obcas i kosztowały 740 zł.

ML: W szkole podstawowej uczyłaś do 1974 roku. Co było potem?

A: Potem przez rok byłam wychowawcą w ośrodku szkolno-wychowawczym dla dzieci upośledzonych w stopniu lekkim, który powstał w miejscu szkoły podstawowej. Ale dzieci upośledzone można było policzyć na palcach jednej ręki.

Przez ten rok, kiedy byłam wychowawcą, mieliśmy dwoje dzieci upośledzonych. Reszta to były dzieci zaniedbane.

Takie, które w domu nie miały wsparcia i opieki i miały po prostu zaległości w edukacji. Nie umiały pisać, nie umiały czytać, więc poradnie przykleiły im łatkę upośledzonych i skierowały do ośrodka. Dwa razy w roku opiekunowie jechali z dziećmi do miasta na zakupy i dzieci dostawały nowe buty i ubrania.

Gwiazdka w 1974 roku, szkoła podstawowa w Piecewie, Anna (blondynka w górnym rzędzie), fot. z archiwum prywatnego

ML: Znowu to zaniedbanie.

A: Tak, zakwaterowanie, utrzymanie i zakupy nowych ubrań i butów finansowane były przez państwo. Ośrodek istniał do bodajże 2004 roku, bo potem w tym miejscu stworzono oddział uzależnień alkoholowych oraz zakład opiekuńczo-leczniczy.

A ja w 1975 roku przeprowadziłam się do Złotowa i skończyła się historia wiejskiej nauczycielki.

***

Gdzieś między lekcjami w nowiutkiej tysiąclatce a sesją egzaminacyjną w studium nauczycielskim urodziłam się ja, córka wiejskiej nauczycielki i autorka tego wywiadu. W akcie urodzenia mam wpisane: Słupsk, ale i moja droga zaczęła się na wsi, w której był mój dom przez pierwsze pięć lat życia. Nic nie pamiętam z tego okresu, ale mama pamięta. Rozmawiajcie z rodzicami, bo to z ich wspomnień wyrastają nasze korzenie.

Idź do oryginalnego materiału