Dzisiaj znów się wydarzyło. Obudziłem się o piątej rano od huku tłuczonego szkła. Niedziela, jedyny dzień, kiedy mogę pospać. A tam z kuchni krzyk:
— Gdzie moja ulubiona szklanka?! Pewnie znowu coś przestawiłaś!
Wstaję, patrzę w lustro. Pięćdziesiąt dwa lata na karku, siwe włosy, worki pod oczami. Kiedy tak się zestarzałem?
— Idę, idę — mruczę i wlokę się do kuchni.
Piotrek stoi pośrodku bałaganu. Dwadzieścia pięć lat, metr osiemdziesiąt, a zachowuje się jak rozwydrzony przedszkolak.
— Twoja szklanka — podaję mu niebieski kubek z napisem „Najlepszy Syn”. Kupiłem go siedem lat temu, gdy jeszcze wierzyłem, iż się ogarnie. Teraz ten napis to żart.
— Czemu schowałaś ją do szafki?! Mówiłem, żeby stała na blacie!
— Piotruś, umyłem naczynia wieczorem…
— Piotr! Nie Piotruś!
Wyrywa kubek, nalewa sobie herbaty z wczorajszego czajnika. Patrzę na rozbite talerze i myślę — znowu sprzątać, znowu kupować nowe.
— Tato, co się stało? — w drzwiach stoi Marysia. Chuda dziewczyna w zniszczonej piżamie. Dziewiętnaście lat, a wygląda na szesnaście. Studiuje pedagogikę, marzy o pracy z dziećmi. jeżeli wytrzyma tę atmosferę w domu.
— Nic córeczko, talerz się potłukł.
— Sam się potłukł, co? — prycha Piotr. — Sam wyskoczył z szafki.
Marysia bierze szczotkę i zaczyna sprzątać. Rutynowo, jakby rozrzucanie szkła o świcie było normalne.
— Zostaw! Nie prosiłem cię o sprzątanie!
— To kto posprząta? — pyta cicho.
— Nie twój interes!
Siadam przy stole. Boże, ile można? Dziesięć lat temu umarła Kasia. Moja żona, matka moich dzieci. Zawał. A może po prostu nie chciała już żyć w tym szaleństwie. Piotrek miał wtedy nadzieję — rzucił technikum, potem pracę w sklepie („szef debil”), na budowie („koledzy idioci”). Z każdym rokiem robił się bardziej wulgarny.
— Tato, co na śniadanie? — walczy się na krzesło.
— Jajecznica, kasza…
— Znowu ta kasza! Kup normalne płatki!
— Wczoraj kupiliśmy. Zjadłeś w dwa dni.
— To kup więcej!
— Za co? Wypłatę mam za tydzień.
— To twój problem!
Otwieram lodówkę. Pół paczki twarogu, trzy jajka, kawałek chleba. Marysia dorabia rozdawaniem ulotek – 20 złotych za dzień. Właśnie tyle, co na bilety i obiady na uczelni.
— Mogę zrobić jajecznicę.
— Ze szynką!
— Nie ma szynki.
— To nie chce— To nie chce — rzucił, kopnął krzesło i wyszedł trzaskając drzwiami, a ja po raz pierwszy od lat poczułem, iż może pozostało jakaś nadzieja.