Pokonani wolnością: historia jednego flakonika
Z Karolem znamy się od lat, ale prawdziwa przyjaźń narodziła się dopiero kilka lat temu. Oboje przeżyliśmy wtedy trudne rozwody – każdy swój drugi. Nie popadliśmy w nałogi, wręcz przeciwnie: sport, rowery, poranne biegi. Mężczyzn łączy nie alkohol – zbliża ich wolność. I strach przed jej ponowną utratą.
Karol wyszedł z małżeństwa poturbowany, jakby nie przez sąd, ale przez walec drogowy. Jego była żona urządziła prawdziwą bitwę o majątek, emocje i każdy łyżeczkowy serwis. U mnie poszło łagodniej, ale też bez owacji. Wyzwoliliśmy się mniej więcej w tym samym czasie, jakby zrzuciliśmy z pleców worki z cementem.
Dobrze pamiętam ten wieczór, gdy jechaliśmy alejkami parku Łazienkowskiego na rowerach, a on nagle puścił kierownicę, rozłożył ręce i krzyknął na całą okolicę:
— Wol-no-ość!
Podwórkowe psy szczekały, babcie żegnały się znakiem krzyża, a my śmialiśmy się jak dwaj uciekinierzy z zakładu psychiatrycznego. Ale to było szczęście. Czyste, głośne, prawdziwe.
Rok żyliśmy jak na wolności: bez zobowiązań, bez narzekań, bez domowej rutyny. Chudliśmy, młodnieliśmy, wstawaliśmy o świcie. Okazało się, iż życie rodzinne nie tylko postarza duszę – ale i tuczy ciało. A wolność leczy.
Pewnego wieczoru zajrzałem do Karola – kupił nowy rower, chciał pochwalić się. Grzebaliśmy w przedpokoju, łańcuch był w smarze, więc poszedłem się umyć w łazience. I tam – ona. Małe różowe pudełeczko na półce. Kosmetyki. Damskie.
— Karol! — zawołałem podejrzliwie. — Co to za czary-mary?!
— A! To Kingi — odpowiedział, jakby nigdy nic.
— Jakiej Kingi?
— No, nie mówiłem ci? Poznałem dziewczynę… Kinga, prawniczka, dużo pracuje. Czasem zostaje na noc. No i zostawiła swój krem. Żeby nie nosić tam i z powrotem.
Zaciąłem zęby:
— Zaczyna się…
— Co zaczyna?
— Inwazja. To pierwszy objaw. Jak w „Obcych”: najpierw kropla, potem śluz, w końcu potwór rozrywający ci klatkę piersiową.
Karol się śmiał. Ja – nie. Bo wiedziałem: kobiety nie szturmują, one otulają. Nie muszą krzyczeć i łamać – wpełzają do życia mężczyzny jak dym pod drzwi. Najpierw krem. Potem szczotka. Potem kapcie. Potem ona.
Tydzień później zaprosił mnie, żeby poznać Kingę. Kinga – piękna, opanowana, w eleganckich kolczykach i drogim kaszmirowym swetrze. Poczęstowała nas makaronem i pizzą z ananasami. Gdy myłem ręce, zauważyłem w łazience już dwie szczoteczki – i jeszcze jeden flakonik. Tylko prychnąłem: „Wirus się rozprzestrzenia”.
A potem był wieczór, gdy Karol nie pojechał ze mną na przejażdżkę.
— Dziś nie dam rady — powiedział.
Przyjechałem sam, wściekły, zdeterminowany, chciałem wyrwać go z tej pułapki.
Otworzył mi w szlafroku. Szlafrok! U faceta, który jeszcze miesiąc temu chodził w szortach i adidasach na bosaka!
— Stary, mogłeś chociaż zadzwonić…
Z sypialni dobiegło:
— Karol, kto tam?
— To… Wojtek. Pożyczył pompkę…
Poszedłem umyć ręce. I zrozumiałem: łazienka już nie była jego. Pianka do golenia i pasta stłoczyły się w kącie. A dookoła – różowy świat w słoiczkach. I kolczyki na półce. Zwycięstwo było totalne.
Potem przyjechałem pomóc z meblami. Montaż, śruby, półki, garderoba. Kinga chodziła i wydawała rozkazy:
— To – na balkon. To – do wyrzucenia. I to też wynieść.
Karol próbował dyskutować. Na próżno. W pewnym momencie odwróciła się do mnie i zapytała:
— A ty nie chcesz roweru? U nas tylko miejsce zajmuje.
I tak to się kończy. Wolność nie poddaje się krzykiem. Umiera po cichu – pod szelest sukienki i zapach balsamu. Kobieta przychodzi – i odzyskuje centymetr po centymetrze: półeczkę, wieszak, parapet, szafę. Potem – duszę.
Minął rok. Z Karolem kontaktowaliśmy się sporadycznie. Rower pokrył się kurzem. On odpowiadał coraz rzadziej. Jeździłem sam. Smutno. Ale wolno.
A potem i do mnie przyszła Ona. I po miesiącu – nieśmiałe pytanie:
— Mogę zostawić u ciebie krem?
I nie powiedziałem „nie”. Uśmiechnąłem się. Jak idiota. Bo już się zakochałem.
Teraz już po wszystkim. Flakonik stoi na półce. Forma inwazji wroga identyczna.
Jestem stracony. To już koniec.
Żegnaj, wolności.