Bogdan wynajął sobie samochód, kiedy żonę wypisano ze szpitala, i razem z sąsiadem wprowadzili ją do domu.
„Wszystko będzie w porządku – początkował żonę – żyj tylko dalej. Siądź, porozmawiaj ze mną. Nie opuszczaj mnie, moja gołębia!”
Bogna w wieku trzydziestu pięciu lat myślała, iż już nie zazna kobiecego szczęścia, ale los miał inne plany. Spotkali się, gdy oboje mieli już prawie czterdzieści lat. Bogdan był wdowcem od trzech lat. Bogna nigdy nie była mężatką, ale już miała syna. Jak to mówią, „rodziła dla siebie”. Młodość spędziła w romansie z przystojnym, ciemnowłosym Leszkiem, który obiecał wziąć ją za żonę i oczarował ją całkowicie. Zgodziła się na jego puste obietnice. Okazało się, iż podrywacz z miasta był już żonaty.
Leszekowi choćby przybyła żona, by prosić Bognę, żeby nie miała przyczyn rozbijania cudzej rodziny. Młoda, niedoświadczona Bogna poddała się, choć postanowiła zostawić dziecko.
Tak się stało. Bogna urodziła Eugeniusza, a chłopiec stał się jej jedyną pociechą i ukojenem. Eugeniusz rosł dobrze wychowany, świetnie się uczył, po szkole wstąpił na Wydział Ekonomii. Bogdan kilkakrotnie odwiedzał Bognę, proponując wspólne życie. Kobieta wahała się, choć Bogdan jej się podobał. Pewnego wieczoru Eugeniusz podszedł do mamy i powiedział: „Mamo, nie będę już dłużej mieszkał w tym domu. Wujek Bogdan to solidny mężczyzna, tylko nie chcę, żeby cię ranił. Najważniejsze, żebyś była szczęśliwa”. Syn Bogdana się zgodził.
Tak połączyli się ich losy. Podpisali się, zorganizowali małe przyjęcie. Bogna pracowała w wiejskiej bibliotece, a Bogdan był agronomem. Wszystko robili razem: prowadzili gospodarstwo, uprawiali ogród, opiekowali się bydłem. Kochały i szanowały się nawzajem, szkoda tylko, iż Bóg nie dał im wspólnych dzieci.
Obaj synowie wzięli śluby, a wnukowie już przybyli w rodzinę. Na święta przygotowywali przysmaki: jajka, mleko, śmietanę, wieprzowinę i kurczaka. W ich chacie gromadziło się mnóstwo gości. Wieczorami Bogdan i Bogna siedzieli przy stole, ciesząc się, iż mają z kim świętować.
Jednak nocą, gdy staruszkowie kładli się spać, każdy cichutko myślał: „Zostawię ten świat jako pierwszy… i już nigdy nie będę czuł się samotny”.
Lata upływały, a w końcu przydarzyła się nieszczęśliwa chwila. Rano Bogna poczuła się źle, gdy zaczęła gotować barszcz w kuchni. Starsza kobieta upadła. Bogdan wezwał sąsiadów i wezwał karetkę. Lekarze stwierdzili udar. Wszystkie funkcje ciała działały, oprócz jednej – nie mogła już chodzić. Eugeniusz z żoną przyjeżdżał w odwiedziny, płacił za leki i wyjeżdżał.
Bogdan wynajął samochód, kiedy żonę wypisano ze szpitala, i razem z sąsiadem wprowadzili ją do domu.
„Wszystko będzie w porządku – pocieszał żonę – żyj tylko dalej. Siądź, porozmawiaj ze mną. Nie opuszczaj mnie, moja gołębia!”
Bogdan starannie opiekował się żoną. Po miesiącu usiadła w fotelu, pomagała mu w kuchni. Razem czyszczeli ziemniaki i marchew, sortowali fasolki, choćby piekli chleb. Wieczorami rozmawiali o przyszłości. Zima nadciągała, a Bogdan nie miał siły na rąbanie drewna.
„Może dzieci zabra, zabiorą nas na zimowisko, a wiosną i latem damy radę samodzielnie”.
W weekend przyjechał Eugeniusz z żoną. Ich synowa, Helena, po obejrzeniu całego pokoju, stwierdziła:
„Będziecie musieli się rozdzielić, gołębie. Weźmiemy mamę w przyszłym tygodniu. Przygotuję pokój i przyjedziemy”.
„A co ja?” – mruknął cicho Bogdan. „Nigdy się nie rozstaliśmy”.
„Kiedyś mieliście siłę, by prowadzić gospodarstwo sami, teraz jest inaczej. Niech syn zabierze cię do siebie. Razem nikt was nie rozdzieli”.
Eugeniusz z żoną pojechali do domu. Bogdan i Bogna westchnęli gorzko i rozmyślali, co dalej. Każdy z nich, zasypiając, marzył, iż nie obudzi się, by nie widzieć tego wszystkiego.
W kolejny weekend przyjechali obaj synowie. Zaczęli pakować rzeczy. Bogdan siedział przy łóżku Bogny, patrząc na nią, przywołując młodzieńcze lata, i łzał. Przyległ do chorej żony i szepnął:
„Przepraszam, Bogno, iż tak nam się stało… Może nie dopilnowaliśmy dzieci. Dzielą nas jak niepotrzebne kocięta. Przepraszam. Kocham cię…”.
Bogna chciała dotknąć jego policzka, ale nie miała już sił. Bogdan podszedł, wycierając łzy rękawem, wsiadł do samochodu i już nie wycierał.
Syn z żoną i sąsiad pomogli podnieść Bognę, owinięli ją kocem i zaczęli wynosić z domu ku drzwiom, nogami do przodu. Chora kobieta pomyślała, iż to symboliczne. Nie walczyła; kiedy Bogdan odjechał, już nie było jej. Chciała po prostu nie dożyć do wieczora.
Minął tydzień. Pewny, piękny, październikowy dzień, właśnie w dzień ku czci Matki Boskiej Zielnej, spełniło się ich marzenie. Bogna i Bogdan spotkali się w innym świecie.