Wynajmując samochód, jak żonę wyciągnął Bogdan z szpitala, wnieśli ją z sąsiadem do domu. “Wszystko będzie dobrze – pocieszał żonę – tylko żyj. Chociaż siedzisz, rozmawiaj ze mną. Tylko żyj. A ja wszystko ogarnę. Tylko mnie nie zostawiaj, moja gołąbeczko…!”

newsempire24.com 1 tydzień temu

Bartosz wyrwał z parkingu używany samochód, kiedy właśnie wypisali żonę ze szpitala, i razem z sąsiadem wprowadzili ją do skromnego domu przy ulicy Kwiatowej w małej wsi pod Krakowem.

„Będzie dobrze, kochanie – trzymaj się, tylko żyj. Siądź, porozmawiaj ze mną, a ja dam radę. Niech cię nie opuszczę, moja gołębiczko…” – otulał ją słowami, które brzmiały jak obietnica przetrwania.

Ludmiła, w wieku 35 lat, nie wierzyła, iż jeszcze poczuje kobiecą radość, ale los miał dla niej inny plan. Spotkali się, gdy oboje mieli już prawie czterdzieści lat. Bartosz był trzykrotnym wdowcem, a Ludmiła nigdy nie była mężatką, choć już wychowała syna. Młodość przyniosła jej krótkotrwały romans z przystojnym czarnym Olgierdem, który obiecał małżeństwo. Zauroczona, uwierzyła w puste słowa. Okazało się, iż Olgierd z miasta już miał żonę.

Jego prawowita małżonka przychodziła do Ludmiły, błagając, by nie rozrywać cudzej rodziny. Nieświadoma i bez doświadczenia, dziewczyna poddała się, ale postanowiła nie oddać dziecka.

Tak się stało – urodziła Eugeniusza. Syn stał się jej jedyną pociechą i wsparciem. Dziecko rosło na wzorowym przykładzie, świetnie się uczyło, po szkole wstąpiło na ekonomię. Bartosz odwiedzał Ludmiłę wielokrotnie, proponując wspólne życie. Kobieta wahała się, choć podobał jej się mężczyzna.

Pewnego wieczoru Eugeniusz, nieśmiało, powiedział: „Mamo, nie chcę już mieszkać w tym domu. Pan Bartosz to rzetelny człowiek, który nie skrzywdzi Cię. Najważniejsze dla mnie jest, byś była szczęśliwa.” Ojciec Eugeniusza przytaknął.

I tak poślubili się, zorganizowali skromne przyjęcie. Ludmiła pracowała w wiejskiej bibliotece, a Bartosz został agronomem. Razem prowadzili gospodarstwo, karmili bydło, uprawiali ogród, kochali się i szanowali. Niestety losu nie szczędziło – nie mieli wspólnych dzieci.

Ich synowie wzięli żony, pojawili się wnuki. Na każdy świąteczny stół wkładali domowe jaja, mleko, śmietanę, wieprzowinę i kurczaka. W ich chacie gościło tłumy, a Bartosz i Ludmiła siedzieli przy długim stole, ciesząc się, iż mają z kim świętować.

Jednak nocą, gdy staruszkowie kładli się spać, każdy z osobna szeptał w myślach: „Zostawić ten świat jako pierwszy… i nigdy nie czuć się samotnym.”

Lata nieubłaganie odciskały piętno. Pewnego ranka Ludmiła poczuła się źle, właśnie gotując barszcz. Zeszła się na podłogę. Bartosz, przy pomocy sąsiadów, wezwał karetkę. Lekarze stwierdzili udar. Wszystkie funkcje ciała pozostały, oprócz jednej – nie mogła już chodzić. Eugeniusz z żoną przyjechał, przyniósł pieniądze na leki i odjechał.

Bartosz wynajął samochód i, gdy wypisali żonę ze szpitala, razem z sąsiadem wprowadzili ją do domu.

„Będzie dobrze, kochanie – żyj, choćbyś siedziała i rozmawiała ze mną. Nie zostawiaj mnie, moja gołębiczko…” – powtarzał, dbając o każdą chwilę. Po miesiącu Ludmiła usiadła w fotelu, pomagała przy kuchni, razem obierali ziemniaki, marchew, przesiewali fasolę i piekli chleb. Wieczorami planowali przyszłość – zima nadchodziła, a Bartosz nie miał siły ciąć drewna.

„Może dzieci zabiorą nas na zimę do siebie, a wiosną i latem damy radę sami…” – mruczał pod nosem.

W weekend przyjechał Eugeniusz z żoną Olgierdą. Ich synowa, Helena, przyglądając się pokojowi, rzekła:

„Będziecie musieli się rozdzielić, babciu. Zabierzemy cię w przyszłym tygodniu, przygotuję pokój.”

„A ja?” – wyszeptał Bartosz, wzruszony. „Nigdy się nie rozstaliśmy. Co z dziećmi?”

„Kiedyś mieliście siłę, by samodzielnie gospodarować, teraz inaczej. Niech syn zabierze cię ze sobą, bo nikt nie zabierze was razem.”

Eugeniusz i Helena odjechali, a para westchnęła gorzko, rozmyślając, co dalej. Każdy, zasypiając, marzył, by nie budzić się w tym świecie.

W kolejny weekend przyjechali obaj synowie, zbierając rzeczy. Bartosz siedział przy łóżku Ludmiły, patrząc na nią, wspominając młode lata, i płakał. Przysiadł się do chorej żony i wyszeptał:

„Przepraszam, kochana, iż tak się stało… Może nie dopilnowaliśmy dzieci. Rozdzielają nas jak niepotrzebne kocięta. Przepraszam. Kocham cię…”

Ludmiła chciała dotknąć jego policzka, ale nie miała siły. Bartosz wytarł łzy rękawem i wsiadł do samochodu, nie chcąc już ich wycierać.

Syn, żona i sąsiad owinęli Ludmiłę kocem, wynieśli ją z domu, niosąc ją nogami do przodu. Chora kobieta pomyślała, iż to symboliczne. Nie stawiła oporu – zniknęła, gdy Bartosz odjechał, i nie chciała przeżyć do wieczora.

Tydzień minął. Pewnego łagodnego, jesiennego dnia, w święto Zesłania Ducha Świętego spełniło się ich marzenie – Ludmiła i Bartosz spotkali się w innym świecie, w którym już nie było bólu, a jedynie spokój.

Idź do oryginalnego materiału