Mąż miał dobrą pracę w firmie budowlanej, ja prowadziłam dom i dorywczo sprzątałam u sąsiadów. Nie byliśmy bogaci, ale zawsze staraliśmy się zapewnić dzieciom wszystko, czego pragnęły – nowe telefony, zagraniczne obozy, modne ubrania, korepetycje. Z czasem sami zaczęliśmy to nazywać żartobliwie „funduszem marzeń”. Tyle iż tylko dzieci się z tego śmiały. My coraz częściej zagryzaliśmy zęby.
Nigdy nie prosiliśmy ich o wdzięczność. Wierzyliśmy, iż same kiedyś zrozumieją. Ale one przyzwyczaiły się do tego, iż po prostu im się należy. Gdy córka chciała iść na studia do Anglii – zapłaciliśmy. Gdy syn kupił mieszkanie, ale zabrakło mu na wykończenie – dołożyliśmy. Nie pytaliśmy, nie stawialiśmy warunków. Kochaliśmy ich. I myśleliśmy, iż to wystarczy.
Wszystko zmieniło się w dniu, gdy mąż wrócił do domu wcześniej niż zwykle. W rękach miał kopertę – wypowiedzenie. Redukcja etatów. Praca, którą wykonywał z dumą przez 25 lat, przestała istnieć. Zostaliśmy z kredytem, rachunkami i ciszą przy stole.
Myśleliśmy, iż dzieci nas wesprą. Że zapytają: „Mamo, tato, co możemy zrobić?” Zamiast tego zaczęły się telefony z wyrzutami. „Dlaczego nie przelaliście jeszcze na konto?” „Co z moim autem?” „To nie nasza wina, iż tata nie ma pracy.”
Pewnego dnia usłyszałam od syna zdanie, które do dziś mnie pali od środka:
„Skoro już nie możecie pomagać, po co się w ogóle odzywacie?”
Wtedy zrozumiałam. Przez lata byliśmy dla nich tylko bankomatem z funkcją 'kocham'. Bez dna. Bez granic. Bez prawa do kryzysu.
Dziś uczymy się żyć inaczej. Mąż dorabia, ja szyję na zamówienie. Nie mamy już siły pomagać dorosłym dzieciom, które przestały nas widzieć jako ludzi. Ale mamy siebie – i cichy żal, iż pomyliliśmy miłość z uległością.