Nie kupowałam nowych butów, gdy stare dało się jeszcze załatać. Nie jechałam na wakacje, bo dzieci potrzebowały podręczników. Nie szłam na zwolnienie, choć bolały mnie plecy i serce. Zawsze powtarzałam sobie, iż warto. Że kiedyś usiądziemy razem przy jednym stole – spokojni, uśmiechnięci, wdzięczni za wszystko, co udało się przetrwać.
Ale ten dzień nigdy nie nadszedł.
Kiedy zmarł mój mąż, zostałam sama w dużym mieszkaniu. Miałam jeszcze trochę siły, trochę zdrowia. I trochę pieniędzy – efekt życia bez kaprysów. Postanowiłam sprzedać mieszkanie, zamieszkać w mniejszym, a resztę podzielić między dzieci. Przedwcześnie. „Na zaś”, jak to mówią. Żeby im było łatwiej. Bo przecież to moje dzieci.
Dostały wszystko. Bez testamentu, bez warunków, z zaufaniem. I wtedy się zaczęło.
Telefony przestały dzwonić. Odwiedziny z każdym miesiącem stawały się rzadsze. A kiedy któregoś dnia poprosiłam, by ktoś zawiózł mnie do lekarza, usłyszałam od córki:
– Mamo, nie mam kiedy. Weź taksówkę.
Zaczęłam rozumieć.
Nie chcieli mnie. Chcieli tylko tego, co miałam. Gdy wszystko im oddałam – stałam się dla nich zbędna.
Nie było już wspólnych obiadów. Świąt. choćby urodzin. Syn przestał odbierać telefony. Córka – zbywała mnie smsami.
Nie miałam już nic do dawania. A więc przestałam istnieć.
I wtedy poczułam, jak naprawdę smakuje samotność. Nie ta, którą wybierasz. Ta, którą ktoś ci funduje bez zapowiedzi – w zamian za całe twoje życie. W zamian za twoje zaufanie.
Codziennie siadam przy oknie. Patrzę, jak dzieci sąsiadki przyjeżdżają z wnukami, przynoszą zakupy, całują ją w policzek. I pytam siebie – gdzie ja popełniłam błąd?
A potem odpowiadam – może nigdzie. Może kochałam zbyt naiwnie. Może nie stawiałam granic. Może myślałam, iż rodzina to coś, co zawsze wraca.
Ale dziś wiem.
Wraz z oszczędnościami życia straciłam coś ważniejszego – złudzenie, iż dla moich dzieci znaczę więcej niż to, co mogę im dać.
I tego boli najbardziej. Bo miłość, której się nie oddaje z powrotem, nie przestaje boleć. Ona tylko cichnie. A potem zabiera wszystko.